Przepraszam,że tak późno. Mam ferie zimowe, ale chodzę do szkoły na język polski. Wychodzę na dwór. Na nic nie mam czasu. A teraz rozdział piszę od przedwczoraj. To ważna notka. Ostatnia z punktu widzenia Victorii, bo potem wychodzimy z areny. Tutaj powinniście otrzymać odpowiedzi na wszystkie Wasze pytania.
Dedykuję go LoVe Is NoT GaMe.
Zaczęłam krzyczeć. Mój wrzask rozległ się gwałtownie i wypłoszył ptaki z okolicznych drzew, które dołożyły do tego wszystkiego odgłos szeleszczących liści i trzepoczących skrzydeł. Nie mogłam przestać. Miałam wrażenie, że zaraz wybuchnę, eksploduję od nadmiaru żalu, bezsilności i wściekłości. Nie chciałam już dłużej być sobą. Zostałam zniszczona, złamana, splugawiona morderstwem i nasiąknięta przelaną przez siebie krwią. Pragnęłam śmierci, upadku, który skończyłby moje cierpienia i te potworne wyrzuty sumienia, zostawiając w zamiaru przyjemne, łagodne ukojenie. Jednak mój anioł mi na to nie pozwolił.
Naraz poczułam jego duże, ciepłe ramiona. Otoczyły mnie całą i zmusiły do przyłożenia policzka do jego piersi. Gdzieś na granicach świadomości pojawiła się nieśmiało iskierka, która zwykła zmieniać się w płomień pełen miłości i pożądania za każdym razem, gdy Adam otulał mnie swoimi ramionami. Teraz była jednakże stłumiona przerażeniem i poczuciem wszechogarniającej bezradności wobec tego, co działo się wokół mnie i stało się częścią mojej osobowości.
Już nigdy nie miałam być tą samą osobą. Victoria Flowersis, szesnastoletnia dziewczyna, która pragnęła zmienić świat, a do jej największych problemów należało dostanie się do dobrej szkoły, właśnie umarła. Została zamordowana razem z trybutką rękami innej osoby. Patrząc w lustro, nigdy nie zobaczę ani nie pomyślę nawet tego samego co kilka miesięcy temu. Ta potworna prawda zdawała się pożerać mnie od środka, blokowała myślenie i nie uruchamiała podstawowych mechanizmów obronnych, które mogłyby mi pomóc. Pozwoliłam więc Adamowi trzymać mnie w swoich ramionach i delikatnie kołysać, szepcząc przy tym puste i bezwartościowe słowa otuchy.
-Vickie, to nie twoja wina, działałaś w swojej obronie, to nie twoja wina, że tu trafiłaś, że zostałaś wylosowana do tej cholernej gry, to naprawdę nie twoja wina-szeptał bez ładu i składu przy moim uchu. Stopniowo się rozluźniałam. Nie pamiętałam, w którym momencie przestałam krzyczeć, ale wiedziałam,że wrzask zmienił się w cichy szloch.
-Adam, chcę do domu...-szepnęłam, mocząc jego koszulkę łzami.
-Wiem-odpowiedział niemalże równie cicho, choć i tak było to bez sensu. Z pewnością kamery wszystko rejestrowały i całe Panem śmiało się z mojej bezsilności. Kiedy się uspokoiłam, Adam zabandażował mi rękę. Mieliśmy wstać, ale usłyszałam jego cichy jęk. Odruchowo spojrzałam na jego udo.
-Jesteś ranny-stwierdziłam i sięgnęłam po apteczkę. Złapał mnie za rękę.
-To nic takiego, nie ma sensu dłużej tu tkwić. Ruszajmy dalej, nic mi nie będzie-powiedział.
Spojrzałam na niego poważnie.
-Jeśli chcesz zgrywać twardziela, to to naprawdę nie jest na to najlepszy moment. Siadaj-wskazałam dłonią na ziemię. On westchnął, ale posłuchał mojego polecenia.
Prawdę mówiąc, często zdarzało mi się kogoś opatrywać. Wszystko zaczęło się, gdy miałam osiem lat. Tato wysłał mnie na letni obóz do Dystryktu Czwartego. Tam całymi dniami doskonaliłam umiejętności pływackie i obserwowałam jak Adam nieudolnie próbuje nauczyć się surfować. To było całkiem zabawne-oglądanie jak upada raz za razem, klnąc pod nosem,co nie powinno być domeną dziewięcioletnich chłopców. Podczas jednego z cieplejszych, bardziej słonecznych dni, kiedy wolałam czytać książkę pod parasolem niż pływać, usłyszałam dziecięcy płacz. Od razu pobiegłam w tamtą stronę i dostrzegłam małą dziewczynkę, która skaleczyła się w kolano. Rana nie była zbyt głęboka, mogłam pomóc jej samodzielnie, więc pośpiesznie ruszyłam po apteczkę. Kiedy wróciłam, cicho chlipała. Uklękłam przy niej i szepnęłam:
-Spokojnie, nie płacz. Pomogę ci i po rance nie będzie ani śladu. To tylko takie maluśkie skaleczenie, obiecuję. Postarasz się być dzielna?
Ona spojrzałam na mnie swoimi wielkimi, sarnimi oczami i nieśmiało kiwnęła główką.
-Zaszczypie, ale tylko troszkę, naprawdę-powiedziałam, gdy przykładałam wacik nasączony wodą utlenioną do rany. Dziewczynka trochę się skrzywiła, ale dzielnie milczała. Uśmiechnęłam się do niej i nakleiłam plasterek na rankę. Spojrzała na opatrunek z zaskoczeniem na dziecięcej twarzyczce. Wstała i mocno mnie przytuliła, po czym pobiegła dalej się bawić. Śmiejąc się pod nosem, wróciłam do czytania książki. Od tego czasu często zdarzało mi się opatrywać drobne skaleczenia.
Mimowolnie przypomniała mi się inna historia, która, pomimo beznadziejnego początku, miała naprawdę...miły koniec. Miałam wówczas prawie piętnaście lat, Adam zbliżał się do szesnastego roku życia. Wracaliśmy razem ze szkoły i zaszliśmy do parku, gdzie nasi nieco zbuntowani rówieśnicy zajmowali się jazdą na deskorolkach. Przejechali tuż przed nami i zatrzymali się gwałtownie. Najwyższy z nich, Jack, spojrzał na nas i uśmiechnął się:
-Papużki nierozłączki wybrały się na spacerek. Nawet trzymacie się za rączki, jak słodko-zaśmiał się, a reszta mu zawtórowała.
Odruchowo puściłam rękę Adama i odwróciłam wzrok, by nie zauważyli, jak bardzo się zarumieniłam. Stłumiłam rodzącą się we mnie wściekłość. Takie komentarzy bardzo mnie denerwowały, zwłaszcza że byliśmy wówczas tylko przyjaciółmi. Zerknęłam z ukosa na mojego towarzysza. Nie wyglądał na szczęśliwego.
-Ej, ludzie, może stąd chodźmy czy coś? Chyba trochę im przeszkadzamy-powiedział z udawanym smutkiem. Wzięłam głęboki oddech, siląc się na spokój. Szkoda,że Adamowi nie szło tak dobrze. Cała krew odpłynęła mu z twarzy, fiołkowe oczy zapłonęły gniewem.
-Jesteś mocny tylko w gębie-warknął.
-Ach, tak?-spytał Jack cicho i zrobił krok w jego kierunku. Położyłam szybko dłoń na przedramieniu Adama i delikatnie pociągnęłam, chcąc dać mu do zrozumienia, że nadszedł czas na wycofanie się. Nie dość, iż na nic to się stało, to jeszcze Jack to zobaczył. Parsknął śmiechem.
-Ooo, co ja tu widzę? Nie, serio, chłopaki, zmywamy się stąd. Zaraz tu jeszcze dojdzie do jakiś rękoczynów...Może w końcu Adam zaliczy coś innego niż uderzenie piłką koszykową po mordzie-zaśmiał się. Mogłabym przysiąc, że zrobiłam się cała purpurowa.
Adam rzucił się na Jacka z pięściami, ale ten chyba to przewidział, bo odskoczył na bok i kopnął go prosto w plecy. Zanim zdążyłam zareagować, poczułam jak dwóch chłopców odciąga mnie w tył i trzyma mocno za ręce. Zaczęłam się wyrywać, ale nie udało mi się oswobodzić. Mogłam tylko patrzeć, jak Adam walczy z Jackiem i jeszcze trzema osobami naraz...Pomimo tego że był bardzo silny i ćwiczył w wielu szkolnych drużynach, to i tak nie zdołał ich wszystkich pokonać. Mogłam tylko patrzeć jak dostaje po twarzy i upada boleśnie na kamienie. Widząc, że przeciwnik nie ma już sił walczyć, Jack uciekł razem ze swoją zgrają. Upadłam na kolana obok Adama. Odgarnęłam mu z czoła spocone włosy.
-Adam? Adam..? Adam, proszę, odezwij się-szeptałam do niego czule. Nagle mocniej zacisnął powieki, po czym kilkakrotnie zamrugał i wydał z siebie cichy jęk bólu.
Odetchnęłam z ulgą.
-To było głupie-powiedziałam po chwili. Położyłam sobie jego głowę na kolanach i pogłaskałam delikatnie po głowie. Adam przymknął powieki.
-Wiem-odrzekł.
-Bardzo głupie-powtórzyłam, na co on cicho się zaśmiał.
-Możemy o tym po prostu zapomnieć? Już i tak czuję się dostatecznie poniżony-mruknął i ponownie otworzył oczy.
Uśmiechnęłam się. Wpatrywał się teraz we mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
-Lubię, gdy się uśmiechasz-szepnął.
Poczułam, jak się rumienię. Nie wiedziałam czemu, przecież to była zwykła, przyjacielska uwaga...prawda?
Prawdę mówiąc, sama sobie nie wierzyłam. Wówczas coraz częściej w towarzystwie Adama zdarzało mi się rumienić, stresować, bywało, że mówiłam bardzo dziwne i nieprzewidziane rzeczy. Kiedy wieczorami wracałam do rezydencji mojego dziadka, gdzie mieszkałam, nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Myślami wciąż wracałam do burzy czarnych włosów i fiołkowych oczu, które na mój widok zawsze rozbłyskały wesołym, przyjaznym światłem.
Adam cicho westchnął i podniósł się powoli do pozycji siedzącej. Spojrzał w prawo(czyli w moją stronę).
-Powinniśmy już chyba wracać-powiedziałam. Spojrzał na mnie swoimi pięknymi oczami. Na jego twarzy malowała się dziwna mieszanina powagi i niepewności.-Co się stało?-spytałam czule i odruchowo odnalazł dłonią jego dłoń. Może coś go bolało?
-Wiesz...to wydarzenie uświadomiło mi,że jest coś, co powinienem był zrobić już dawno-potarł nerwowo kark.
-To...czemu po prostu tego nie zrobisz?-zapytałam. Zawsze uważałam,że trzeba robić dokładnie to, na co ma się ochotę. Życie było za krótkie, żeby nie chcieć go w pełni kosztować.-Pamiętasz? Carpe diem i tak dalej.
-Chyba masz rację-mruknął. Po chwili zarejestrowałam,że jego twarz zbliżała się do mojej. Odruchowo przymknęłam powieki.
Przygryzłam lekko dolną wargę na wspomnienie tamtej chwili. Moje dłonie sprawnie odkaziły ranę. Pojawiła się od razu obawa odnośnie zakażenia. W wyniku walki i pobytu na arenie moje strzały miały brudne groty. Adam z pewnością był zagrożony tężcem, posocznicą czy też innym paskudztwem. Nagle, jak na życzenie, z nieba spadł mały spadochron. Do pojedynczej ampułki z lekarstwem dołączono karteczkę z tekstem:,,Pomóż Adamowi. ~Katniss''. Uśmiechnęłam się. Może jednak nasza pseudo mentorka w końcu postanowiła nam choć trochę pomóc.
Pół godziny później szliśmy już dalej. Jak zwykle towarzyszyła nam cisza, której żadne z nas nie umiało przerwać. Co jakiś czas zerkałam na Adama z ukosa. Starałam się wyobrazić sobie ten świat, nasz świat bez Igrzysk i zdrady. Czy wciąż byśmy ze sobą chodzili? Czy bylibyśmy szczęśliwi? Nie potrafiłam odpowiedzieć na te pytania inaczej niż twierdząco, gdy patrzyłam na jego twarz i dłonie, które wielokrotnie przyprawiały mnie o zawrót głowy i wzbudzały we mnie pożądanie.
Nagle ciszę przerwało głośne wycie. Zareagowaliśmy odruchowo. Pobiegliśmy w stronę najbliższego drzewa i szybko wspięliśmy się na wysokość piętnastu metrów. To, co mieliśmy za chwilę zobaczyć, przerastało ludzkie pojęcie.
Po drzewem pojawiły się trzy dziwaczne zmiechy. Każdy z nich miał zwinne ciało ciało lamparta i zęby podobne do bobrzych. Poruszały się zwinnymi skokami. Zaczęły się wspinać na nasze drzewo.
Szybko wyjęłam strzałę z kołczana i wycelowałam w plecy jednego ze zmiechów,ale...ta odbiła się i wylądowała na ziemi. Wycelowałam ponownie, tym razem z miękkie podbicie jednej z kończyn. Bingo! Bestia spadła na ziemię, a wkrótce po nich i kolejne. Upadły jednak tak niefortunnie, że zniknęły mi z oczu pod zasłoną z liści.
-Czas na wielki finał-powiedział gorzko Adam.
Nagle usłyszeliśmy złowrogi odgłos ścieranego drewna.
-Och, nie-jęknęłam.
Zaczęłam miotać strzałami na chybił trafił w zasłonę liści. Usłyszałam kilka złowrogich skowytów, ale odgłos
ciągle rozbrzmiewał i przybierał na sile. Byłam bliska łez.
-Adam, co my zrobimy?-z mojego gardła wyszedł szloch. Spojrzał na mnie.
Jego twarz szybko pokonała dystans, który nas dzielił. Poczułam nacisk jest ciepłych warg na moich rozchylonych ustach. Zachwiałam się, więc odruchowo zarzuciłam mu ręce na szyje, a on objął mnie w talii. Do tej pory myślałam,że będę w stanie mu się oprzeć, ale cały mój upór prysł w po pierwszej sekundzie tego fizycznego kontaktu. Zdałam sobie sprawę,iż cały czas pragnęłam tylko tego. Moje usta zapłonęły, dłonie kurczowo zacisnęły się na jego włosach. Pożądanie eksplodowało pomiędzy nami setką fajerwerków.
Potem Adam szybko odsunął się ode mnie. Spojrzał na mnie smutno i...wyjął jeden ze sztyletów. Uniósł go wysoko w górę,a ja poczułam przerażenie tak silne, jak nigdy dotąd. Dopiero w tej chwili zrozumiałam pewien fakt-z igrzysk może powrócić tylko jedna osoba. Jednak jego nóż nie skierował się w moją stronę. Adam jednym szybkim ruchem wbił go sobie w brzuch. Czerwona posoka spłynęła obficie w dół, zmiechy, wyczuwszy jej smak i zapach, groźnie zawarczały i przerwały drapanie u nasady drzewa. Mój przyjaciel bezwładnie zsunął się z gałęzi.
Poczułam jak adrenalina przejmuje kontrolę nad moim ciałem. W ostatniej chwili złapałam go za rękę, drugą dłonią trzymałam się drzewa. Był ciężki, bardzo ciężki, ale byłam gotowa go trzymać, dopóty moje ścięgna nie miałyby pęknąć. On jednak wyrwał mi się. Kiedy opadał na dół, na zasłonę liści, dostrzegłam, że płakał. Ja także czułam łzy na policzkach. Widziałam go teraz wyraźniej niż kiedykolwiek przedtem. Kiedy zniknął za liśćmi, a moje płuca, zaatakowane falą krzyku, zapłonęły żywym ogniem, zdałam sobie sprawę,że kończy się mój świat, a moje całe szczęście, cała miłość odchodzi wraz z nim.
Proszę! Zabijcie mnie! :c
Owszem jesteś już martwa!!!
OdpowiedzUsuńJak mogłaś uśmiercić Adama?!
Przy okazji świetnie piszesz :))
Ykhym.
OdpowiedzUsuń*wyciąga pistolet, ładuje go i kieruje w twoją stronę* Ostatnie słowa? Zrobiłaś bardzo głupio zabijając Adama.
*nie czekając na twoje słowa, strzela*
powinnas umrzec smiercia meczenska!
OdpowiedzUsuńNie zrobiłaś tego!!!! Jak mogaś! No nie wierzę...
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że w kolejnym rozdziale wymyślisz coś spektakularnego bo inaczej nie wybaczę xd
Ręka, noga, mózg na ścianie.
OdpowiedzUsuńCoś Ty zrobiła.
Nie mogę w to uwierzyć.
Ale...
Dlaczego?
Chlip
:'(
Jeden z lepszych rozdziałów, super przedstawiłaś emocje i wspomnienia Victorii. I to zaskakujące zakończenie... Dla mnie bomba!:) Życzę weny:D
OdpowiedzUsuńPrzecież ja cię zabije :C Coś ty narobiła !! Jak mogłaś zrobić to Adamowi ?!?!?!?! Nie daruje !!!
OdpowiedzUsuńMusiałaś dać ten akurat ten rozdział z dedykacją dla mnie ?! Dziękuje ci szczerze, ale przez ciebie się poryczałam ! Dlaczego Adam !? To chyba nie koniec!??! Musi coś jeszcze być !!!!!!
Ps. Zapraszam cię do mnie http://znaszmojeimieniemnie.blogspot.com/