poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Epilog

Zwykle epilogiem określa się ostatni fragment książki, który ją niejako zamyka. Epilog ma to do siebie, że rządzi się swoimi prawami. Autor może w nim zmienić postać, z punktu widzenia której opisuje historię, lub opisać wydarzenia niekoniecznie związane z akcją. 
Mój blog to tzw. fan fiction. Nie jest on moją książką, a jedynie kontynuacją bestsellerowych Igrzysk Śmierci. Nie mam zamiaru opisywać dalej raz napisanej historii, która zakończyła się w poprzednim rozdziale, ale, kurczę, nie wyobrażam sobie, by zatytułować tę notkę inaczej. 
Uznajmy więc, że zmiana rozmieszczenia tekstu na stronie uczyni z tego postu dostatecznie wyjątkowy fragment bloga, by zasłużył on na miano Epilogu.
Wielokrotnie już opisywałam, jak powstał ten blog, ale gwoli wspomnień napiszę tę historię raz jeszcze. Wszystko narodziło się w jednym zdaniu. Pierwszym zdaniu Prologu, które powstało w mojej głowie pewnego zimowego wieczora ponad półtora roku temu. To właśnie ono sprawiło, że napisałam też drugie zdanie, potem cały akapit. 
Przez 3 wahałam się nad założeniem bloga, ale ostatecznie zdecydowałam się to zrobić. Nie żałuję. Moje skromne dzieło przyjęło Waszą aprobatę, co było dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Jako że jest to podsumowanie, pozwolę sobie wymienić osiągnięcia, które mogą świadczyć o sukcesie tej strony. 

1. Dawniej, gdy wpisywałam w google Peetniss Opowiadania mój blog nie pojawiał się nawet na pierwszej stronie. Teraz jest on pierwszym pojawiającym się wynikiem. Prawdopodobnie inny blog wkrótce go wyprze, ale miło jest mieć świadomość ulotnego tryumfu. 

2. Osiągnęłam bajkową liczbę komentarzy-940. Nie liczę, ile z tego stanowią moje odpowiedzi na Wasze wiadomości, ale z pewnością Waszych jest więcej :-)

3. Liczba wyświetleń przekroczyła wartość 162 tysięcy.

4. Mam aż 77 wspaniałych obserwatorów.

Udało mi się napisać aż 69 rozdziałów(licząc też Prolog), co samo w sobie stanowi dla mnie powód do dumy. Dawniej, gdy próbowałam napisać powieść, zacinałam się na drugim rozdziale. A teraz? 69 rozdziałów. To dla mnie bajeczny wręcz sukces. 
Wspominałam Wam o projekcie, który niedawno podjęłam. Otóż zabierałam się do napisania własnej książki. Ostatecznie mam już 13 stron w Open Office i chwilo się zacięłam, ale mam nadzieję, że wkrótce wrócę do prac. A jeśli nie, mam jeszcze drugi pomysł na książkę. Zobaczymy, co los przyniesie. 
Spodziewałam się, że będziecie mieć nieco więcej pytań odnośnie bloga, ale najwidoczniej lubicie żyć w tajemnicy :-) Tylko szkoda, bo naprawdę chciałam odpowiedzieć na jakieś zagadnienia związane z Victorią i Adamem.
Pojawiły się jednak dwa pytania, niezwiązane z tym tematem.

Czemu Katniss poroniła?
Cóż, to doskonałe pytanie! Z pewnością każdy z Was kojarzy ostatnie rozdziały Kosogłosa. Była tam mowa o tym, że, parafrazując, Katniss z urodzeniem dzieci czekała długo i zrobiła to głównie ze względu na Peetę, który ,,tak bardzo ich pragnął''.
Naprawdę mnie to zdziwiło. Fakt, Katniss wiele przeżyła, ale u boku ukochanej osoby z pewnością wkrótce udałoby się jej mentalnie z powrotem stanąć o własnych siłach. Dlaczego więc młoda, silna kobieta, która mogłaby chcieć zbudować życie na nowo, miała opory przed ciążą i wychowaniem własnego dziecka?
Ktoś mógłby powiedzieć, że Katniss przecież nie chciała mieć dziecka, ale to bujda. W rzeczywistości nasza bohaterka po prostu nie chciała zostać matką, która musiałaby patrzeć na śmierć swoich dzieci na arenie, bądź też przeżywać ze swoimi pociechami koszmaru życia w Panem.
Można z tego wnioskować, że Katniss była bardzo troskliwa, co tylko utwierdza nas w przekonaniu, że byłaby fantastyczną matką, jak to Peeta niegdyś zauważył. Stąd też, moim zdaniem, mógł istnieć tylko jeden powód. Katniss musiała doznać jakiegoś psychicznego lub fizycznego uszczerbku w tej materii. Inne rozwiązanie nie istniało.
A co sprawia, że kobiety boją się zajść w ciążę? Odpowiedź jest prosta.

Czy czytam jakieś blogi o Igrzyskach?
Staram się co jakiś czas czytać pojedyncze rozdziały z blogów moich czytelników. Jednak muszę szczerze przyznać, że żadnego bloga nie czytałam od początku do końca. Oto wynik mojego zapracowania, a także tego, że niezbyt gustuję w czytaniu fan fiction. To dziwne, że sama napisałam fanfik, a nie lubię czytać innych dzieł tego typu, ale po prostu jestem pełna takich dziwactw.


Cóż...boję się zakończyć tego bloga. Bo zmierzam do końca, prawda? Przedłużę więc tę chwilę o kilka akapitów.

Podczas pisania wielokrotnie zdarzały mi się chwile, w których nie wiedziałam, co napisać, i miałam charakterystyczną blokadę. Były też momenty, w których chciałam bloga zawiesić. Nie zrobiłam tego jednak i jestem z tego dumna.

To dziwne, ale wielokrotnie, gdy pisałam rozdziały do późna, gdy spóźniałam się z ich publikowaniem, zastanawiałam się, jak to miło się poczuję, gdy zakończę bloga. Ale teraz...boję się zakończenia. Blog był jednym z niewielu stałych elementów, do którego zawsze mogłam wrócić. Aż strach pomyśleć, na co przeznaczę tę nową dawkę wolnego czasu.

To, że blog się kończy, wcale nie oznacza, że zniknę. Chociaż nic już raczej nie pojawi się na FP, to jednak dalej będę tam zaglądać. Jeśli kiedykolwiek będziecie chcieli ze mną porozmawiać, możecie do mnie napisać. Jeśli zechcecie powspominać stare dobre czasy na blogu, pokontemplować genialność Peety lub Katniss albo też dowiedzieć się czegoś o tym, jak idzie mi pisanie własnego książki, możecie pisać, pisać, pisać, a ja odpiszę tak szybko, jak będę mogła.

Obiecałam sobie, że nie będę płakać przy zakończeniu, a mimo to mam łzy w oczach. Będzie mi Was brakowało. Będę tęsknić za tym dreszczem emocji, gdy widziałam, że po nocy przybyło komentarzy, a w nich-Waszych ciepłych słów. Będę za Wami tęsknić, więc, proszę, nie zapomnijcie o mnie, tak, jak ja nie zapomnę nigdy o żadnym z Was. Jak już mówiłam, możecie do mnie śmiało pisać na FP. Sprawicie mi tym olbrzymią przyjemność. Z chęcią pogadam z Wami choćby o szkole czy o pogodzie :-)*

W poprzednim rozdziale prosiłam Was o refleksje odnośnie bloga i teraz przyszedł na nie czas. Wiem, że niektórzy z Was nie lubią pisać komentarzy, ale prosiłabym, żeby każdy z Was napisał chociaż jedno zdanie pożegnania. Tylko tyle. A jeśli macie ochotę na dłuższe refleksje, to z przyjemnością na nie czekam. Będę zaglądać na bloga jeszcze przez wiele dni, więc jeśli jesteś czytelnikiem, który dołączył do bloga po jego zakończeniu, Twoje refleksje również będą mile widziane.

Co najbardziej, a co najmniej Wam się podobało? Czego Wam brakowało? Co wypadałoby zmienić? Którą postać pokochaliście, a którą znienawidziliście? Jakie emocje towarzyszyły Waszemu czytaniu? Czy udało mi się Was wzruszyć, rozśmieszyć?

To tylko pytania pomocnicze. Możecie pisać na jakiekolwiek tematy i wyrażać dowolne opinie. Jeśli ktoś uważa, że jego refleksja jest zbyt osobista, to zachęcam do wysłania jej na FP mojego bloga.

Ponownie, będzie mi Was brakowało, tak bardzo, bardzo, bardzo. Jeśli ktokolwiek z Was będzie przejeżdżał przez Koszalin, to proszę też do mnie napisać. Z chęcią bym Was poznała. A jeśli nie, to piszcie, kiedy tylko chcecie.

Zaczynam powtarzać się i klepać formułki, bo boję się ostatniego zdania, co jest wprost absurdalne. Ale tak właśnie jest. Dziękuję Wam za to, że dawaliście mi siłę do pisania. Dziękuję za to, że dzięki Wam zyskałam chwile prawdziwej radości i satysfakcji. Dziękuję za to, że byliście, zawsze.

Dziś jest ostatni dzień wakacji. Coś się kończy, coś się zaczyna. Nadchodzi koniec mojego bloga, ale być może to właśnie oznacza nowy początek?



Z wyrazami miłości,
po raz ostatni
Wasza Autorka

*Uśmiech przez łzy wzruszenia.

piątek, 28 sierpnia 2015

Rozdział 68 Nowy początek

Kochani...nadszedł ten moment.
Dedykuję ten rozdział wszystkim moim czytelnikom. Każdemu z osobna i wszystkim, jako ogółu. Dziękuję za każdy komentarz, każde ciepłe słowo. Nigdy nie będę w stanie odwdzięczyć się Wam za to.

Effie wybiegła z gabinetu kosmetycznego niemal sekundę po tym, jak pożegnałam się z Haymitchem.
-Katniss, mamy szczęście!-Zawołała Effie, gdy podałam jej telefon.-Ten gabinet nie jest tak rozchwytywany jak inne i możemy tam przyjść nawet teraz.
Tak więc podeszłyśmy pod odpowiedni budynek, a moją uwagę przykuły ogromne szyby, które oddzielały wnętrze gabinetu od ulicy. Dostrzegłam w środku coś w stylu recepcji. Samo pomieszczenie nie było duże, ale komfortowe-kilka wygodnych skórzanych kanap, rośliny w bogato zdobionych doniczkach. Kiedy przekroczyłyśmy próg, poczułam uspokajający zapach lawendy.
-Witamy!-Zawołała recepcjonistka wysokim głosem z wyraźnym kapitolińskim akcentem.
Podbiegła do nas, a ja zwróciłam uwagę na jej niecodzienny wygląd. Miała jasnofioletową skórę., a powieki tuż pod linią dolnych rzęs ozdobiła małymi kryształkami.
-Jakie zabiegi panie interesują?
Effie zaczęła wyrzucać z siebie nazwy z prędkością karabinu maszynowego. Recepcjonistka wydawała się tym niewzruszona, jak gdyby jej klienci także wyjaśniali wszystko w ten sposób. A może był to typowy zestaw zabiegów, którego nauczyła się już na pamięć?
-Dobrze-recepcjonistka podeszła do swojego biurka, a my stanęłyśmy naprzeciwko, podczas gdy ona
wzięła długopis i rozpisała zamówione przez Effie zabiegi do dwóch kartoników z tabelkami. Czasem zatrzymywała się, myśląc intensywnie, po czym kontynuowała z jeszcze większą zawziętością.
W końcu podała mnie i Effie po kartoniku.
-Drogie panie, oto kolejność waszych zabiegów. Obok nazw macie podane numery drzwi, za którymi będą wykonywane. Życzę udanego dnia-uśmiechnęła się do nas promiennie.
Spojrzałam za recepcjonistkę. Rzeczywiście, na ścianie za nią były odpowiednio ponumerowane przejścia.
-Dziękujemy-odpowiedziała Effie, po czym skierowała się w stronę drzwi numer cztery.
Spojrzałam na swój kartonik. Moim pierwszym zabiegiem miała być depilacja całego ciała w gabinecie numer jeden. Przewróciłam oczami. Dokładnie tak zaczynały się moje przygotowania podczas igrzysk-zarówno przed paradami, jak i przed rozmowami z Caesarem Flickermanem. Owłosione nogi i zarośnięte brwi zawsze dorównywały rangą sprawom państwowym.
Kolejna godzina okazała się męczarnią, po której moja skóra była idealne gładka, ale także czerwona i piekąca. Kosmetyczka-przysadzista kobieta ze skórą wysadzaną klejnotami-usunęła zbędne owłosienie z niemal całe powierzchni ciała. Po takim zabiegu założenie miękkiego, puszystego szlafroka okazało się katorgą. Przynajmniej najgorsze miałam już za sobą.
Zostawiwszy ubrania w pierwszym gabinecie, przeszłam w szlafroku do gabinetu numer pięć. Tam spędziłam niemal pół godziny w wannie, gdzie kosmetyczka dolewała co rusz kolejne olejki łagodzące podrażnienia na moim ciele. Potem zaś wylała wodę i nasmarowała mnie różnymi balsami.
Kiedy przechodziłam do gainetu numer trzy, pachniałam kwiatami i wanilią, a skórę miałam jaśniejszą, promienną i bardziej złocistą. Potem czekała mnie kolejna porcja bólu.
Ze stresu poobgryzałam w odrzutowcu wszystkie paznokcie. Kosmetyczka oznajmiła, że da się to jednak uratować.
Przy pomocy żelu, piapieru oraz lampy udało jej się stworzyć nowe paznokcie na bazie pozostałych obgryzków. Powiedzenie o tym, że było to nieprzyjemne, byłoby ogromnym eufemizmem.
Potem kosmetyczka wykonała efektowny manicure, tworząc piękne, złoto-pomarańczowe wzory na każdym palcu. Nie mówiłam jej o tym, jaką mam sukienkę, więc musiała podjąć tę decyzję na podstawie moich dawnych stylizacji. Pewnie stwierdziła, że to jedyna opcja dla dziewczyny, która igrała z ogniem.
Ciekawe było to, że czasem naprawdę miałam dość starego wizerunku. Nieubłaganie przypominał mi nie tylko o tym, kim byłam, ale też o tym, kim się stałam i co zostało mi odebrane. A oto kim się stałam-samotną, osiemnastoletnią dziewczyną bez ognia i iskier. Płomienie już wygasły, zostały tylko rozżarzone węgle.
Przeszłam do gabinetu dwa. Tam wysoka, smukła Kapitolinka ze spiczastymi uszami i nienaturalnie wąskim, pewnie zoperowanym, nosem pomalowała mi twarz. Subtelny dotyk puszków, pędzli i kosmetyków był przyjemny i relaksujący.
Kiedy potem spojrzałam w lustro, nie potrafiłam się rozpoznać. Rysy twarzy miałam bardziej wyraziste, usta pełne i w naturalnym odcieniu, za to na powiekach znajdował się efektowny, gradientowy wzór z szarości, srebra i bieli.
Potem udałam się do ostatniego gabinetu, gdzie niski Kapitolińczyk umył mi włosy, po czym wyrównał ich długość. Prawdziwym wyzwaniem okazały się dla niego łyse placki z tyłu głowy. Były to pozostałości po torturach i braku witamin, których na próżno by szukać w kleistej papce służącej mi za posiłki.
Fryzjer przez godzinę męczył się, doczepiał sztuczne pasma, czesał, podcinał i wykonywał jeszcze więcej innych, skomplikowanych czynności. Co chwilę klął pod nosem, ale ostatecznie udało mu się przywrócić moje pasma do ładu. Były teraz idealne, długie i lśniące, wyrównane co do centymetra.
Następnie Kapitolińczyk wykonał efektowne upięcie, które uzyskał dzięki tapirowaniu, użyciu wsuwek do włosów i stworzeniu misternej konstrukcji z drutów. Z pewnością fryzura ta prezentowała się niesamowicie i szykownie. Jednak za bardzo kojarzyła mi się z Kapitolem.
W gabinecie, od którego zaczęłam wszystkie zabiegi, przebrałam się za parawanem w zakupioną wcześniej sukienkę. Założyłam również sandałki na płaskim obcasie, które pożyczyła mi Effie.
Moja towarzyszka jeszcze nie skończyła swoich zabiegów, więc czekałam na nią przed gabinetami. Skorzystałam z okazji, by przejrzeć się w znajdującym się tam lustrze. Prezentowałam się niesamowicie, ale nie czułam się sobą. Osoba, którą widziałam przed sobą, wyglądała na wychowankę Kapitolu, a nie Złożyska.
Sięgnęłam więc dłonią do włosów i zaczęłam wyjmować z nich wsuwki i druty, jeden po drugim. Wyrzucałam je raz za razem do kosza na śmieci, który stał tuż obok. Pojedyncze pasma włosów opadały mi na ramiona. Kiedy skończyłam, zaplotłam szybko prosty warkocz. Być może niektóre rzeczy nie powinny się zmieniać.
Ucieszyłam się, gdy postać w lustrze stała się bardziej znajoma.
Wtem z ostatniego gabinetu wyłoniła się Effie. Wyglądała oszałamiająco. Sukienka idealnie pasowała do jej skóry, którą opruszono złotym pudrem. Czekoladowe włosy miała spięte w wysoki kok, kilka luźnych pasm okalało jej twarz, którą zdobił subtelny makijaż.
Wspólnie z Effie zapłaciłyśmy, po czym poszłyśmy w okolice jej domu, aby odłożyć nasze ubrania do jej samochodu. Nie miałyśmy nawet czasu czasu odpocząć, zegary bezlitośnie wskazywały na godzinę ósmą. Niebo przybrało barwę głębokiej czerni, zrobiło się nieprzyjmnie zimno. Na szczęście na imprezę jechałyśmy autem Effie, która miało ogrzewanie.
Chociaż klub miałyśmy do przejechania około półtora kilometra, podróż zajęła nam niemal godzinę. Ulice były nieprzejezdne z powodu ogromnych korków. Z frustracji prawie poobgryzałam paznokcie. Miałam szczęście, że żel mi to nieumożliwił.
W końcu, gdy byłam już na skraju wytrzymałości nerwowej, Effie zaparkowała. Wysiadłyśmy szybko z samochodu, strasznie się trzęsąc i ruszyłyśmy wprost przed klub. Kolejka ciągnęła się aż do kolejnej ulicy.
Effie jednak nic sobie z tego nie robiła. Podeszła wprost do barczystego ochroniarza.
-Hej, możemy wejść?-zapytała z uśmiechem, na co on skinął głową i wpuścił nas do środka.
-Jak to zrobiłaś?-spytałam ze zdziwieniem.
-Ach, kontakty przydają się nawet w Kapitolu. To mój daleki kuzyn-odpowiedziała, wciąż się uśmiechając.
Ta odpowiedź wzbudziłaby jeszcze więcej moich pytań, gdyby nie fakt, że właśnie weszłyśmy do środka. Klub zdawał się żyć własnym życiem, ściany pulsowały od dudniących basów, przygaszone, czasem błyskające kolorami światła tworzyły tajemniczą i zachęcającą atmosferę.
Znajdowałyśmy się na podwyższeniu. W dół, po schodach, można było dostać się na parkiet do tańca, który umiejscowiony był nieco poniżej poziomu z barem i wygodnymi kanapami. Większość zajmowali goście tego lokalu, w których dominowały obściskujące się pary.
Rozejrzałam się szybko wokół i uśmiechnęłam się szeroko.
-Effie, patrz kto siedzi przy barze-krzyknęłam wprost do jej ucha, by przekrzyczeć huczącą muzykę.
Moja towarzyszka odruchowo spojrzała w tamtą stronę, a jej oczy zrobiły się wielkie jak spodki. Na stołku barowym siedział Haymitch. Nie dość, że się ogolił, to na dodatek założył czyste i eleganckie ubranie. Miał na sobie jasną koszulę, która podkreślała jego śniadą cerę, typową dla mieszkańców Złożyska, i ciemne spodnie. Nawet wypastował buty.
-Na co czekasz? Podejdź do niego-popchnęłam ją lekko w stronę baru, ale ona niemal wrosła w podłogę.
-A co z poszukiwaniami Peety?-spytała zdezorientowana.
-Poradzę sobie. No, idź!
Effie uśmiechnęła się do mnie z wdzięcznością, po czym ruszyła prosto w stronę Haymitcha. Zostawiłam ich samych i rozpoczęłam poszukiwania. Nie miałam pojęcia, gdzie najlepiej byłoby zacząć, więc zdałam się na instynkt.
Ruszyłam w lewo w stronę umiejscowionych tam kanap i foteli. Starałam trzymać się ściany, aby nie dać się zepchnąć z obranej trasy przez tłumy ludzi. Przyglądałam się osobom wokół mnie, jednocześnie powoli wędrując przed siebie.
Kiedy dotarłam do kanap, od razu ominęłam te, które były zajęte wyłącznie przed pary. Wpatrywałam się w pozostałe osoby, uważnie wypatrując Peety, ale go nie znalazłam. Parę razy usłyszałam za to przekleństwa i obelgi.
Ruszyłam dalej przed siebie i tak samo uważnie przyjrzałam się kanapom po drugiej stronie klubu. Rezultaty były równie marne, co za pierwszym razem. Jedyna różnica była taka, że zobaczyłam parę osób podobnych do Peety. Z każdą kolejną stawałam się coraz bardziej miałam ochotę się poddać.
A może wcale go tu nie było? Przecież mógł wybrać inny, mniejszy bar, w którym czułby się równie dobrze. Byc może Plutarch się pomylił. Jeśli taka była prawda...to gdzie miałam znaleźć Peetę? Było już późno i mogłybyśmy nie zdążyć razem z Effie pojechać gdzie indziej. Zresztą, nie chciałam przeszkadzać jej i Haymitchowi. Ona także miała prawo do szczęścia.
Postanowiłam. Poszukam Peety na parkiecie. Wpradzie nigdy nie wydawał mi się szczególnie chętny do tańca, ale, kto wie, może dostrzeże mnie z barierki lub innej części klubu i podejdzie do mnie? Nie mogłam stracić nadziei, nie wtedy, gdy byłam tak blisko odnalezienia mojego chłopca z chlebem. Gdybym wówczas sobie odpuściła, nigdy bym sobie tego nie wybaczyła.
Zeszłam pod schodkach na parkiet i stanęłam na jego skraju. Ludzie zajmowali niemal każdą wolną powierzchnię podłogi. Wszyscy poruszali się w rytm zmysłowej muzyki jak zahipnotyzowani. Spróbowałam stanąć na palcach, ale byłam zbyt niska by móc spojrzać ponad kimkolwiek.
Ruszyłam powoli przed siebie i moja postura nareszcie okazała się zaletą. Bez trudu przeciskałam się między ludźmi, którzy nawet mnie nie zauważali. Nigdzie jednak nie dostrzegałam Peety i stawałam się coraz bardziej sfrustrowana. W końcu zatrzymałam się.
Chociaż znajdowałam się w pomieszczeniu pełnym ludzi, czułam się dziwnie, przerażająco samotna. Tańczące pary obijały się o mnie, lecz pozostałam nieruchoma. Dolatywały do mnie strzępki rozmów i wyznań, których nie chciałam być świadkiem. Z jakiegoś powodu wiedziałam, że to uczucie nie zniknie, dopóki nie odnajdę Peety, ale on po prostu zniknął.
Nagle poczułam odór alkoholu niebezpiecznie blisko twarzy. Przez chwilę przeszło mi przez myśl, że to Haymitch, ale potem przypomniałam sobie, że ostatnio stronił od alkoholu.
-Hej, laleczko-usłyszałam czyjś bełkot. Odwróciłam się w stronę, z której dobiegł mnie głos. Wpatrywał się we mnie pijany facet, na oko niewiele starszy ode mnie.
-Chłopak cię zostawił? Mogę dotrzymać ci towarzystwa-powiedział, plując śliną. Ostentacyjnie otarłam policzek.
-Lepiej zajmij się swoim ślinotokiem i zostaw mnie w spokoju-warknęłam, po czym odwróciłam się
do niego plecami.
Chciałam odejść stamtąd, wybiec z klubu wprost pod rozgwieżdżone niebo i zaszyć się w miejscu, w którym nikt nie mógłby mnie znaleźć. Tymczasem poczułam szarpnięcie i nieznajomy, mocno złapawszy mój nadgarstek, przyciągnął mnie do siebie.
Nasze ciała niemal się stykały, czułam woń alkoholu silniejszą niż wcześniej. Mój umysł wariował, doprowadzony do szaleństwa i przerażenia tym nagłym pogwałceniem przestrzeni osobistej. Spróbowałam się wyrwać, ale nieznajomy złapał wolną ręką moje ramię.
-Puszczaj-wrzasnęłam, miotając się i wijąc pod jego uściskiem.
-Jesteś pewna? Mógłbym się tobą dobrze zająć...
I wtedy to się stało.
Nagle w mojej głowie pojawiła się irracjonalna myśl, że ktoś mnie obserwuje. Było to dziwne o tyle, że znajdowałam się w klubie i mógł mnie dostrzec niemal każdy, zwłaszcza, że próbowałam mimowolnie zwrócić na siebie uwagę innych, by ktoś zechciał mi pomóc.
Ponad to poczułam coś dziwnego. Przyciąganie. Nie umiem tego wyjaśnić, ale po prostu coś się zmieniło. Nagle moja podświadomość przesłała mi wyraźny sygnał. Ktoś był za mną.
-Puszczaj ją.
Rozpoznałabym ten głos nawet na krańcu świata. Znieruchomiałam.
Peeta wyszedł zza mnie, odwrócony plecami. Widziałam tylko rozczochrane blond włosy i materiał błękitnej koszuli, granatowej w mroku pomieszczenia. Przyglądałam mu się, gdy złapał agresora za ubranie i szarpnął gwałtownie, odsuwając go ode mnie.
Odskoczyłam do tyłu, łapiąc powietrze jak ryba, która długo przebywała poza wodą.
Peeta rzucił napastnika na ziemię i przyglądał mu się, gdy ten podniósł się z parkietu, otarł krew z ust i zniknął w tłumie.
Wpatrywałam się w to wszystko z niedowierzaniem, czując wszechogarniającą wściekłość na napastnika i radość z faktu, że odnalazłam Peetę całego i zdrowego. Nie, poprawiłam się w myślach. To on odnalazł mnie.
Odwrócił się w moją stronę, a wściekłe spojrzenie na jego twarzy natychmiast złagodniało i stało się wręcz niepewne. Zrobił pół kroku w moją stronę, a potem zatrzymał się gwałtownie, wbijając wzrok w ziemię, jak ktoś przyłapany na gorącym uczynku. Wciąż myślał, że nie chcę mieć z nim do czynienia. Z jakiegoś powodu mnie to zirytowało. Do jasnej cholery, przywlokłam się do Kapitolu, na tę pieprzoną dyskotekę, dla niego, a on nie potrafił się tego domyślić?
Peeta chyba dostrzegł moją rozzłoszczoną minę i źle ją zinterpretował, bo odwrócił się ode mnie i ruszył przed siebie. O nie.
Chyba mnie nie zna, jeśli myśli, że pozwolę mu odejść.
Podbiegłam do niego, okrążyłam i zatrzymałam się, unosząc prowokacyjnie brodę.
-Musimy pogadać-rzuciłam i szarpnęłam głową w stronę drzwi. Peeta wybałuszył oczy.-Teraz.
Ruszyliśmy oboje w stronę drzwi. Wyszliśmy, a lodowate powietrze było zimniejsze, bo oboje spędziliśmy ostatnie minuty w pomieszczeniu rozgrzanym setkami gorących, roztańczonych ciał.
Szłam przed siebie, nasłuchując mimowolnie kroków Peety. Bez problemu wyłapałam jego chód, poruszał się nierówno, lekko szurając protezą po ziemi.
Odwróciłam się gwałtownie, ale starałam się nieco zgładzić swoją minę.
-Czy kompletnie oszalałeś? Co to w ogóle miało znaczyć? Uciekłeś z Dwunastki? Nie chcesz już tam mieszkać? O co chodzi?-spytałam z powagą w głosie, wpatrując się w niego uważnie. Wyglądał na niepewnego, kiedy ze zdenerwowaniem przeczesywał włosy palcami.
-Zamierzałem zrobić sobie trochę wolnego, to wszystko.
-Wolnego?-prychnęłam.-Od czego?
-Od przeszłości-odpowiedział cicho i w dodatku takim tonem, że straciłam ochotę na bycie złośliwą.
Spojrzałam w bok.
-Mogłeś uprzedzić.
-Powiedziałem przecież Haymitchowi.
Przygryzłam lekko wargę i odważyłam się spojrzeć mu w oczy. W blasku księżyca przypominały płynne srebro.
-Nie jego miałam na myśli.
Peeta przez chwilę przyglądał mi się w milczeniu. Zastanawiałam się, o czym myślał i czy nie uznał mojej odpowiedzi za akt szaleństwa lub zbytniej brawury. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak mógł zareagować na tę rewelację, ale z drugiej strony nie powiedziałam nic, co jednoznacznie przesądzałoby sprawę.
-Co masz na myśli?-zapytał Peeta aksamitnym głosem, a ja spięłam się jeszcze bardziej.
Chciałam uciec. Krew spłynęła mi do nóg, opuszczając twarz i walczyłam z pokusą, by wykorzystać ten fortel do szaleńczego biegu. Nie potrafiłam mówić o swoich uczuciach. Do dwunastego roku życia słowa Kocham Cię nigdy nie przeszły mi przez gardło i nie raz żałowałam, że tato zginął, nigdy ich nie usłyszawszy.
Jednak taka po prostu byłam. Okazywałam miłość i przywiązanie przez czyny. Poświęciłam szkołę i dzieciństwo, aby opiekować się mamą i siostrą. Zajęłam miejsce Prim podczas Igrzysk, co równało się ze śmiercią. Tymczasem Peeta kompletnie się pogubił i musiałam użyć właściwych słów, podczas gdy nawet niewłaściwie nie przychodziły mi do głowy.
-Ja...-zaczęłam, ale szybko zamknęłam buzię. Nie, to nie miało prawa się udać.
Odwróciłam się gwałtownie, ale wtedy Peeta ujął palcami moje przedramię i przyciągnął mnie do siebie, uniemożliwiając mi ucieczkę. Mimowolnie przypomniało mi to o nachalnym mężczyźnie w klubie, ale różnica pomiędzy tą sytuacją a tamtą była ogromną.
Tym razem nie chciałam dać się wypuścić.
Peeta zsunął dłoń po skórze mojego przedramienia i splótł nasze palce. Odwzajemniłam jego niepewny uścisk.
To właśnie wtedy zrozumiałam. Przez całe życie ratowałam się ucieczką. Chciałam uciec, gdy mama przyjmowała zaledwie kaszlących pacjentów. Ukryłam się na Łące po aferze z Drzewem Wisielców i schowałam się w domu Haymitcha, gdy usłyszałam, że powrócę na arenę. Znajdowałam kryjówki, znikałam i przeczekiwałam wszystko, co najgorsze.
Ale nie mogłam już dłużej uciekać.
Mimo wszystko bałam się powiedzieć cokolwiek. Wzięłam więc głęboki oddech i przypomniałam sobie nasz pierwszy pocałunek, stworzony na potrzeby kamer. Chociaż do tamtej chwili niejeden raz smakowałam tych ust, to jednak czułam się tak, jakbym miała dotknąć ich po raz pierwszy. Wszystkie nasze wspólne chwile zdawały się nie istnieć. Byliśmy tylko my, rozgwieżdżone niebo i szansa na nowy początek.
Stanęłam więc na palcach i wolną dłonią przyciągnęłam jego twarz do swojej. Czułam subtelny zapach alkoholu, ale jego wargi wciąż były jego wargami, pełnymi i ciepłymi, gotowymi na to, by ukoić mój głód. Oparłam palce na karku Peety i pozwoliłam, by mrok wokół nas otulił nas oboje.
Przez chwilę nic się nie działo. Miałam wrażenie, że postąpiłam zbyt pochopnie i tylko go odstraszyłam, ale wtedy Peeta niepewnie odwzajemnił pocałunek. Jego wargi zacisnęły się na moich, rozluźniły i znów objęły je w posiadanie. Dłoń Peety przeniosła się na moją talię, a ja kurczowo zacisnęłam palce na materiale koszuli.
Pożądanie sprawiło, że krew zawrzała mi w żyłach. Przyciągnęłam Peetę jeszcze bliżej siebie, a on uniósł mnie w górę, opiekuńczo otulając silnymi ramionami. Pocałunek stał się bardziej żarliwy i nagle mój umysł został zalany falą intensywnych, kuszących myśli i doznań.
Nagle Peeta odsunął lekko głowę, ale nie wypuścił mnie z objęć. Przez chwilę oboje próbowaliśmy zapanować nad oddechem, a w mojej głowie narodziła się jedną jedyna myśl.
Chciałam więcej.
Basy płynące przez ściany zlewały się z kotłującym biciem serca, które próbowało wyskoczyć mi z piersi. Przez chwilę miałam wrażenie, że czas się zatrzymał, pomiędzy jednym uderzeniem a drugim, zatrzymując nas na zawsze w tej jednej chwili. Wpatrywałam się jak oczarowana w oczy Peety, kiedy ten nachylił się nade mną, kryjąc twarz w cieniu, co sprawiło, że tęczówki stały się czarne. Te oczy skrywały tajemnice, a ja chciałam poznać je wszystkie.
Poczułam oddech Peety na swoim uchu i usłyszałam słowa, które zmieniły wszystko.
-Kochasz mnie. Prawda czy fałsz?
Gwiazdy zawirowały, zatrzymując wszechświat.
-Prawda.



Stało się, moi drodzy. Czekam na Wasze komentarze odnośnie tego rozdziału. Na razie proszę, abyście zatrzymali refleksje na temat całego bloga, ponieważ planuję jeszcze umieścić na nim podsumowanie. Innymi słowy, zajrzyjcie tu jeszcze. Chciałabym podsumować wszystko, co się wydarzyło i oficjalnie zamknąć bloga. To właśnie tam, jeśli zechcecie sprawić mi tę przyjemność, chciałabym zobaczyć Wasze refleksje.
Skoro to już...koniec, to możecie zadawać mi pytania. A pytać możecie o wszystko. O historię Adama i Victorii. O to, dlaczego na moim blogu nie pojawiła się Annie. O to, dlaczego Katniss, w mojej wizji, musiała poronić.
Możecie nawet pytać o moją twórczość i moje życie, tak jak przy notce na rocznicę. Pełna dowolność. Odpowiem na wszystkie w następnym poście, który podsumuje bloga. Opowiem Wam też o tajemniczym projekcie, który ostatnio pochłaniał mnie bez reszty.
Mam nadzieję, że ten rozdział spodobał Wam się. Czy Waszym zdaniem to godne zakończenie?

środa, 19 sierpnia 2015

Rozdział 67 Nadchodzą Walentynki!

Dedykuję ten rozdział Paulinie Mellark.
Ponownie, jestem dumna z tego rozdziału i jednocześnie przepraszam za literuffki :c Jest to związane z ambitnym projektem, którego się podjęłam i przez który mylą mi się czasu i brakuje mi chwil na pisanie...Jeśli nie porzucę tego projektu do zakończenia bloga, zdradzę Wam, o co chodzi ;-)

Odrzutowiec wzniósł się w górę, głośno turkocząc. Tylny pomost zaczął się unosić, zamykając wejście. Spojrzałam przez okno na dom, który stawał się coraz mniejszy i mniejszy. Po chwili z cichym sykiem powietrza pomost złączył się z odrzutowcem.
Usiadłam koło Effie i zapięłam pasy bezpieczeństwa. Wprawdzie powinnam zapiąć je wcześniej, ale moja towarzyszka nie miała zamiaru tego komentować. Jej ogromna, wielowarstwowa suknia była zbyt wzdęta i Trinket z pewnością nie byłaby w stanie zapiąć pasów. 
-Dobrze, Katniss!-zawołała wesoło Effie, podchodząc do małego automatu i przygotowując dwie kawy.-To teraz opowiedz mi, co właściwie się stało. 
-Naprawdę nie ma o czym mówić. Po prostu pokłóciłam się z Peetą i zaszło jedno wielkie nieporozumienie. Muszę to odkręcić-powiedziałam zmęczonym głosem, wpatrując się w chmury sunące po niebie. Wyglądały naprawdę niewinne, jak puszyste baranki, jak lodowe czapy na szczytach gór w Drugim Dystrykcie. Absolutnie nie pasowały do mojej sytuacji. Naprawdę bym się ucieszyła, gdybym zobaczyła niebo przyprószone szarością.
-Dobrze, w takim razie musimy skierować się prosto do Plutarcha!-ostatnie słowa wykrzyczała, aby usłyszał ją pilot, siedzący z dala od nas na przedzie pojazdu. Ten skinął głową, na potwierdzeniu odbioru tego przekazu.
-Do Plutarcha?-spytałam ze zdziwieniem.-Ale po co?
-Och, Katniss-Effie z dezaprobatą pokiwała głową.-Peeta, tak samo jak i Ty, nie wyrobił sobie jeszcze nowych dokumentów tożsamości, które wprowadzono do obiegu jakiś miesiąc temu. Zresztą, nie ma się czemu dziwić. Nie zmienia to faktu, że wszyscy podróżnicy pomiędzy dystryktami, którzy nie mają tych dokumentów, muszą-ostatnie słowo wypowiedziała z dużym naciskiem.-Muszą zjawić się w Pałacu Prezydenckim, by jak najszybciej zdobyć tymczasowe zamienniki. A to oznacza...
-Że Plutarch widział Peetę i może wiedzieć, gdzie on jest-wyszeptałam.
Effie skinęła głową.
-Effie, jesteś genialna!-wykrzykuję z zachwytem.
-Częściej powinnaś mi to mówić-udała oburzenie, po czym uśmiechnęła się.-A więc czeka nas kolejny wielki, wielki dzień!
Przewróciłam oczami, ale z uśmiechem wymalowanym na ustach. Nie mogłam przestać się śmiać, odkąd Effie znacząco poprawiła mój nastrój. Ostatnio miałam z nim ogromne problemy i nadszedł najwyższy czas by nadrobić zaległości.
-Tak więc już wkrótce go znajdziemy-powiedziała Effie z samozadowoleniem, po czym oparła się wygodnie o fotel. 
                                                                      *   *   *
-Katniss, jak dobrze cię widzieć!
Plutarch obszedł swoje biurko i uściskał mnie serdecznie. Ten nagły wybuch emocji wzbudził moje zdenerwowanie, ale przyzwyczaiłam się do tego. Od czasu porwania nie potrafiłam być otwarta wobec dawno niewidzianych osób.
-Ciebie również-udaje mi się wymamrotać. Nigdy nie byłam zbyt wylewna i akurat to nigdy się nie zmieni, jeśli chodzi o moją osobowość.
-Plutarch, przedstawiłam ci już powód naszej wizyty w wiadomości-powiedziała rzeczowo Effie, gdy tylko wymienili uściski i pocałunki w policzki.-Mamy naprawdę mało czasu.
-Oczywiście-Plutarch powrócił na swoje miejsce i usiadł za mahoniowym biurkiem. Na widok swojego ulubionego drewna Effie o mało co nie dostała hiperwentylacji.* Przyjrzałam się sporej wielkości pomieszczeniu. Ściany pokrywała droga boazeria, miękki, oliwkowy dywan czule obejmował nasze stopy, które gładko się w nim zagłębiały. Biurko Plutarcha zawalone było stosami papierów i teczek.
-Widzę, że pracy nie brakuje?-starałam się lekko zagaić rozmowę. Mimowolnie kojarzy mi się to z Peetą i jego dobrymi manierami. Opanował do perfekcji sztukę niezobowiązujących pogaduszek o niczym.
-Nie brakuje-potwierdził Plutarch skinieniem głowy.-Taka rola prezydenta. Dobrze-oparł ręce o biurko i splótł palce obu dłoni.-Owszem, Peeta pojawił się tutaj. Dziś rano. Niestety nie pamiętam dokładnie godziny.
-Wiesz, gdzie poszedł?-spytałam z nadzieją. Plutarch uśmiechnął się dobrodusznie.
-Niestety, nic nie chciał mi powiedzieć. Jedyne, co mi zdradził, to to, że zatrzymał się w którymś z hoteli. Po rewolucji odbudowano tylko cztery, reszta została przebranżowiona. Przynajmniej nie musicie tyle się naszukać. 
-Plutarch, nie masz żadnego pomysłu, gdzie mogłybyśmy rozpocząć poszukiwania?-spytała Effie.
-Hmmm...wiecie, którego dzisiaj mamy?
Rozejrzałam się wokół w poszukiwaniu kalendarza. Jeden stał na biurku, ale tyłem do mnie, więc nie widziałam dzisiejszej daty. 
-Czternasty luty. Walentynki-odpowiada za nas Plutarch, po czym uśmiecha się lekko.-Od zawsze było to popularne święto w Kapitolu. W tym roku również będzie hucznie obchodzone, zwłaszcza, że minęła już żałoba po rewolucji, w końcu minął ponad rok. 
-Zaraz...-spróbowałam się upewnić, czy dobrze zrozumiałam.-Chcesz powiedzieć, że Peeta może być na jakiejś imprezie walentynkowej?-pytam z niedowierzaniem.
-Widziałem, w jakim był stanie. Katniss, zdążyłem poznać Peetę. To typ społecznika, pojawienie się na jakiejś imprezie poprawiłoby mu nastrój. Choćby cały wieczór miał spędzić sam w kącie-wytłumaczył Plutarch. 
No tak. To miało sens. Nawet w szkole Peetę zawsze otaczał wianuszek znajomych. 
-Gdzie odbędzie się dzisiaj największa impreza?-spytała Effie, wyjmując z kieszeni telefon i włączając szybko notatnik.
-W centrum miasta, w nowym centrum handlowym. Klub znajduje się na piętrze. Traficie bez problemu, dzisiaj wszyscy będą szli właśnie tam.
-Dziękuję-powiedziałam, patrząc na niego z wdzięcznością.
-Nie ma za co, Katniss. Powodzenia-Plutarch uśmiecha się krzepiąco. 
Kiedy razem z Effie wyszłyśmy na ulicę, obie głęboko odetchnęłyśmy z ulgą.
-Udało się-pisnęła Effie, chowając telefon do kieszeni.
-Tak-potwierdziłam i oparłam się z ulgą o ścianę Pałacu Prezydenckiego.-No więc? Kiedy wyruszamy?
Effie cmoknęła z dezaprobatą.
-Oj, Katniss...Jak ty nic o życiu nie wiesz!
-Co?-pytam z irytacją. 
-Przecież nie możemy pójść tak z marszu!-Przyjrzała mi się.-W każdym razie, ty nie możesz.
-Co jest nie tak z moim strojem?-pytam i przyglądam się sobie. Przecież ubrałam czystą koszulkę i spodnie. 
-Zamierzasz pójść dziś wieczorem w najromantyczniejszą noc tego roku do najmodniejszego klubu w kraju. Chcesz bawić się w towarzystwie największej śmietanki towarzyskiej Kapitolu i z pewnością tańczyć do białego rana razem z Peetą, który doskonale bryluje w towarzystwie-uśmiecha się do mnie.-I zamierzasz to robić w koszulce z plamą po ketchupie i spodniach od dresu?
Ach. Musiałam przeoczyć tę plamę.
-Dobrze-wznoszę oczy ku niebu.-Czyli idziemy...
-Na zakupy-powiedziałyśmy jednocześnie, ale z różną intonacją. Ja-z irytacją i rezygnacją, Effie-radością i podnieceniem. 
Poszłyśmy do pierwszego butiku, na który natrafiłyśmy w najdroższej dzielnicy Kapitolu. Wszystkie ubrania miały piękne, ozdobne metki z co najmniej pięciocyfrowymi cenami. Całe wnętrze zaś utrzymane zostało w kolorach takich jak krem, beż i biel. 
Effie popchnęła mnie lekko w stronę przebieralni.
-Idź i czekaj tam na mnie. Wybiorę ci coś.
Pozwoliłam poprowadzić się do jednej z kabin. Przyglądałam się swojej nienaturalnie bladej podobiźnie w lustrze, myśląc o tym, jak wymyślnych i cudacznych strojów Effie mi nie przyniesie. 
Tymczasem czekało na mnie ogromne zaskoczenie. Moja towarzyszka przyniosła mi piękne sukienki, niezwykle podobne do niektórych projektów Cinny, z tym że były one trochę krótsze. Z zachwytem przesunęłam palcem po materiale czarnej sukienki ze złoto-pomarańczowymi wykończeniami. 
-Effie, jakie to piękne-wyszeptałam, obracając się w lustrze. Zawsze tak robiłam, gdy przymierzałam stroje projektowane przez mojego byłego stylistę. Tym razem jednak kreacje nie zareagowała na ruch, była zbyt obcisła. Sięgała mi mniej więcej do połowy ud.
-Dziękuję-uśmiechnęła się promiennie Effie. 
Zmarszczyłam lekko brwi w zamyśleniu.
-Dlaczego nosisz takie dziwne stroje, skoro innym zawsze doradzasz bardziej-dotknęłam dłonią swojej sukienki.-takie rzeczy?
Effie nagle posmutniała. Zaczęła wpatrywać się w swoje buty.
-Widzisz, Katniss...Nie byłam zbyt lubiana w szkole. Prawdę mówiąc, większość dzieci nie chciała się ze mną przyjaźnić, bo zawsze miałam bardziej oryginalny styl. Nie próbowałam nikogo naśladować. Z czasem sięgałam po coraz dziwniejsze sukienki, to było jak nałóg. A potem...tak mi już zostało-skończyła ze wstydem i wzruszyła lekko ramionami.
Ciężko było mi patrzeć w jej smutne oczy, więc spojrzałam trochę ponad jej ramieniem. Nagle coś przykuło mój wzrok. Podbiegłam do najbliższego stojaka i ujęłam w dłonie gładki, jedwabisty materiał zwiewnej, złoto-srebrnej sukni. 
-Effie, powinnaś to przymierzyć-podałam jej sukienkę, na co moja towarzyszka zrobiła wielkie oczy.
-Nie, Katniss, na pewno nie będę w niej dobrze wyglądać...-zaczęła się wymigiwać, ale wtedy wcisnęłam jej sukienkę w ręce i powiedziałam z naciskiem.
-Już nie musisz nikomu niczego udowadniać. Po prostu to przymierz. 
Przez chwilę patrzyła na mnie ze zdziwieniem, a potem zacisnęła palce na materiale, jak gdyby nie zamierzała go już wypuścić. Pobiegła do przymierzalni, a po chwili wyłoniła się z niej.
Wyglądała zniewalająco. Sukienka składała się z dwóch warstw. Spodnia, wykonana ze złotej, obcisłej tkaniny, mocno przylegała do jej klatki piersiowej, brzucha i bioder, jak druga skóra. Górna, stworzona ze złotego, lekkiego i na wpół przezroczystego materiału, sięgała aż do kolan i pięknie falowała, czyniąc każdy jej ruch pięknym i pełnym wdzięku. 
-Jeszcze włosy-odważnie sięgnęłam po jej perukę i zsunęłam jej z głowy. 
Przeżyłam prawdziwy szok. Pod spodem kryły się włosy, długie i lśniące, spływające kaskadą na ramiona czekoladowe fale. Idealnie pasowały do jej urody. Jak to możliwe, że wcześniej nie zauważyłam, jaka była piękna? 
-Effie, nie pozwolę ci założyć nic innego na dzisiejszy wieczór-uśmiechnęłam się lekko.
Effie zrobiła niepewną minę, po czym puściła do mnie oczko.
-Tylko na ten jeden wieczór. 
Kiedy zapłaciłyśmy za nasze nowe kreacje, Effie stwierdziła, że musi pójść do salonu kosmetycznego obok i zapytać się o wizyty dla nas. Nagle w mojej głowie pojawił się sprytny pomysł.
-Effie, pożyczysz mi swój telefon? 
Zakradłam się za jeden ze śmietników, po czym wykręciłam numer do Haymitcha. Niedawno zlecił naprawę swojego zniszczonego telefonu, kiedy zdał sobie sprawę, że może jednak ma do kogo dzwonić. 
-Halo?-odpowiedziałam dziwnie trzeźwym głosem. Co się z nim działo? Czyżby skończył mu się bimber?
-Haymitch? Jak szybko możesz pojawić się w Kapitolu? 


*Wiem, że to było tylko w filmie, ale MUSIAŁAM XD

niedziela, 16 sierpnia 2015

Rozdział 66 Wyjazd

Rozdział bez dedykacji.
Krótki, ale to w zasadzie przerywnik do naprawdę ważnych wydarzeń ;)

Wpatrywałam się intensywnie w szare oczy Haymitcha, tak podobne do moich własnych. Nie miałam nawet chwili, aby podjąć decyzję, ale kiedy w końcu otworzyłam usta, wiedziałam, że nie musiałam nad niczym się zastanawiać.
-Jadę do Kapitolu.
Co ciekawie, Haymitch w ogóle nie próbował odwieść mnie od tego pomysłu. Nie sugerował mi, że Peeta mógł potrzebować samotności. Mój były mentor po prostu skinął głową.
-Chyba nie powinienem pytać się, o co poszło. Prawda, skarbie?.
Upił kolejny łyk napoju. Lekka woń alkoholu owiała mi nozdrza.
-O nic wielkiego nie poszło. Po prostu...pokłóciliśmy się.
-Katniss, musisz coś zrozumieć-Haymitch odstawił pusty kubek na stolik obok kanapy, po czym obrócił się w moją stronę.-Kiedy cię porwano, Peeta został wystawiony na bardzo silny stres. Całymi dniami kierował twoimi poszukiwaniami. Zaczynał wczesnym rankiem, zanim ludzie z jego grupy zdążyli się obudzić, a kończył je sam i to dopiero wtedy, gdy padał na twarz ze zmęczenia.
Skinęłam powoli głową, próbując zachować spokój, ale w środku cała tonęłam w smutku. Mimowolnie wyobrażałam sobie Peetę, samotnie wędrującego skutymi lodem i obsypanym śniegiem lasami Dwójki z latarką w dłoni i z determinacją na twarzy. Niemalże czułam lodowate zimno nocnego powietrza. Widziałam cienie pod jego oczami.
-A kiedy wróciłaś...każdego dnia musiał żyć ze świadomością, że boisz się do niego zbliżyć. To go złamało. Stał się wrakiem człowieka. Przyszedł tu do mnie po tym chorym eksperymencie. Siedział na tej kanapie, tak jak ty teraz, koło mnie i płakał.
Haymitch pokręcił głową, jak gdyby sam nie mógł uwierzyć w to, co widział.
-Wyobrażasz sobie? On nigdy nie płacze. A w każdym razie nigdy nie robi tego przy mnie. Kiedy to zobaczyłem...po prostu nie wiedziałem, co powiedzieć.
-Rozumiem-szepnęłam, schowawszy twarz w dłoniach.
Tymczasem poczułam, jak Hamitch przytulił mnie nieporadnie do siebie. Dopiero wtedy, gdy zaczęłam szlochać, zrozumiałam, jak bardzo potrzebowałam mojego mentora, który w gruncie rzeczy zastępował mi ojca.
-Wiesz co, skarbie? Wydaje mi się, że rozumiem cię lepiej, niż ci się zdaje-powiedział po czasie.
Uniosłam trochę głowę i otarłam oczy wierzchem dłoni.
-To znaczy?
-Nawet taki stary pijak jak ja miał kiedyś dziewczynę.
Wyplątałam się z jego uścisku i ułożyłam głowę na oparciu kanapy.
-Co się z nią stało?-spytałam, opierając policzek na dłoni. Nie miałam nawet siły trzymać się prosto.
-Umarła. To znaczy, Kapitol ją zabił. Za ten numer z polem siłowym-wzrok Haymitcha stał się pusty, zamglony. Tęczówki wyglądały, jak gdyby dum tańczył w ich obrębie.-Umarła na moich oczach.
Z jakiegoś powodu nie chciałam zapytać go o szczegóły jej śmierci. Niektóre sekrety powinny pozostać sekretami.
-Dawałem ci w życiu sporo rad. Większość zignorowałaś, ale ten jeden raz powinnaś mnie posłuchać. Jeśli chodzi o osoby, które kochamy, to nigdy nie powinniśmy odpuszczać. Rozumiesz?-spytał, sięgając za kanapę. Po chwili w dłoni dzierżył już piersiówkę.-Jeśli wiesz, że masz choć cień szansy, by coś naprawić, to porusz choćby i piekło, ale zrób to, co uważasz za słuszne.
Skinęłam krótko głową, po czym wstałam z kanapy. Udałam się prosto w stronę domu, nie oglądając się ani razu za siebie. Kiedy złapałam za telefon, od razu wiedziałam, do kogo zadzwonić. Czekając na odebranie połączenia, mimowolnie obwijałam palec kablem od słuchawki.
-Halo?
-Muszę dostać się do Kapitolu. I to szybko.

                                                                        *    *   *
Niecałe pół godziny później odrzutowiec wylądował niedaleko mojego domu. Dostrzegłam go przez okno. Effie Trinket wybiegła na trawę i ruszyła szybko w moją stronę. Sztukę biegania w butach na wysokim obcasie opanowała niemalże do perfekcji, czego poniekąd zazdrościłam jej, gdy przygotowywała mnie do wywiadu przed Igrzyskami, a moje własne umiejętności dalekie były od ideału.
-Katniss, jak dobrze cię widzieć!-zawołała, w między czasie całując mnie w oba policzki.
Także czułam ogromną ulgę. Nie widziałam Effie od dwóch miesięcy, gdy pojawiła się na moim ślubie. Wciąż pamiętałam, jak upiła się winem, a potem obściskiwała się z Haymitchem pod wazą z ponczem. Mimowolnie zastanawiałam się, czy oboje cokolwiek z tego pamiętali.
-Cieszę się, że tak szybko przyjechałaś-odpowiadam z lekkim uśmiechem.
-Możemy ruszać?
-Tak, tylko pójdę po torbę.
Ruszyłam szybko w stronę salonu. Na kanapie leżała moja czarna torba sportowa, do której upchnęłam wcześniej trochę ubrań, przybory toaletowe, a także perłę od Peety, którą umieściłam w małej kieszonce i starannie zamknęłam.
Już miałam wrócić do Effie, kiedy nagle się zatrzymałam. Przez chwilę nie rozumiałam, dlaczego to zrobiłam, ale kiedy się odwróciłam, poczułam impuls, który popchnął mnie w stronę kartonu z kasetami. Podeszłam do niego niepewnym krokiem.
Sięgnęłam dłonią po koperty z listami i pogładziłam palcami zgniecenia na szarym papierze. Jeszcze nie miałam okazji przejrzeć ich zawartość. Podczas podróży raczej nie spodziewałam się dłuższego postoju w jednym miejscu. Mówiąc szczerze, chciałam po prostu znaleźć Peetę, jak najszybciej wszystko wyjaśnić i tego samego dnia wrócić co Dwunastki.
Mimo to wzięłam te koperty ze sobą. Schowałam je na samym dnie, pod spodniami i koszulami. Zapięłam suwak i niemal pobiegłam w stronę drzwi, ani razu nie odwracając się za siebie.

piątek, 14 sierpnia 2015

Rozdział 65 Zrozumienie

Rozdział dedykuję Ajli8924. :)
Przepraszam, że tyle musieliście czekać, ale pracuję nad pewnym projektem. Nie wiem, czy on wypali, ale jeśli nie zakończę go do ostatniego rozdziału Peetniss Love Story, to zdradzę Wam, o co chodzi ;)
Miłego czytania!

Motywacja natychmiast popchnęła mnie do działania. Tym razem jednak postanowiłam wybierać kasety z rozmysłem, chociaż nie miałam pojęcia, na co powinnam zwrócić uwagę.
Myśl, Katniss, myśl...
Jeśli chciałam znaleźć dowód na to, że Kapitol zmienił moje wspomnienia związane z Peetą, to powinnam skupić się na kasetach przedstawiających zdarzenia, w których oboje braliśmy udział. Jednak skąd miałam wiedzieć, od czego trzeba zacząć?
Błyskotliwy pomysł nagle pojawił się w mojej głowie. Oczywiście! Skoro z założenia Peeta nie pragnął mojej śmierci, to całą procedurę powinnam zacząć od tych wspomnień, które temu zaprzeczają. Musiałam przypomnieć sobie wszystkie chwile, gdy groziło mi z jego strony niebezpieczeństwo i obejrzeć właśnie te nagrania. 
Zmarszczyłam brwi. Pierwszym, co przyszło mi do głowy, była scena z trującymi jagodami. Wybrałam zatem odpowiednią kasetę, włączyłam nagranie i oczekiwałam najgorszego.
Razem z Peetą staliśmy obok siebie przy Rogu Obfitości, wpatrywaliśmy się w siebie nawzajem z niedowierzaniem na twarzach, jednak nasze miny minimalnie się różnicy. W oczach Peety pojawił się cień smutku, a w moich-zalążek wściekłości. 
Z początku, oglądając to i myśląc o okrucieństwie Kapitolu, który celowo zaplanował taki rozwój wydarzeń, by jednocześnie zwiększyć oglądalność Igrzysk i ukarać mnie za niesubordynację podczas indywidualnych pokazów, czuję złość i odrętwienie, zatem nie słyszę nawet słów Peety, który po ich wypowiedzeniu ruszył powoli w moją stronę, w dłoni ściskając nóż. 
Dostrzegłam, jak Katniss na ekranie sięgnęła po łuk i wycelowała nim prosto w serce sojusznika, który z zaskoczeniem odrzucił nóż do wody, co początkowo zamierzał zrobić.
Poczułam, jak moje policzki oblały się szkarłatem. Miałam ochotę zapomnieć o tym, że choć przez chwilę zdrada Peety przeszła mi przez myśl. Coś nieprzyjemnego, palące zdawało się pożerać mnie od środka. Wstyd rozlał się po całym ciele.
Przez chwilę postacie na ekranie kłóciły się, a potem Katniss, którą obserwowałam w telewizorze, zamilkła, a ja doskonale wiedziałam, o czym myślała. O tym, że Igrzyska ktoś musi zwyciężyć. O tym, że istnieje sposób na to, abyśmy oboje mogli przeżyć. Niczego wówczas bardziej nie pragnęłam. Musiałam ochronić chłopca, który podarował mi chleb, a tym samym życie.
Już po chwili oboje z Peetą trzymaliśmy się na ręce. 
Wszystkie włoski zjeżyły mi się na karku, lodowaty dreszcz rozlał się wzdłuż kręgosłupa, sunąc po wszystkich kościach. To właśnie w tej chwili rozpoczęło się moje osaczanie. To właśnie od tego momentu zaczynał się koszmar. 
Sama nie wiedziałam, co spodziewałam się zobaczyć. Po prostu wpatrywałam się z szeroko otwartymi oczami, rozchylonymi ustami i nadzieją na to, że zobaczę coś innego niż to, co podpowiadał mi umysł.
Nie zawiodłam się.
Rozległy się trąbki, przerażony Claudius Templesmith ogłosił nasze wspólne zwycięstwo. Peeta pociągnął mnie do rzeki, abyśmy mogli opłukać usta i paść sobie w ramiona. 
Odetchnęłam z ulgą, która falą wzięła mnie w swoje władanie. Peeta nie chciał wówczas mojej śmierci, nie próbował mnie zmusić do połknięcia jagód. To wszystko było tylko koszmarem osaczenia.
Jednocześnie jednak cała się spięłam. Czy takie właśnie były moje wspomnienia? Nieprawdziwe, przeżarte jadem os gończych, obrazujące fałszywą rzeczywistość? Czy mogłam jeszcze zaufać sobie samej, swoim wspomnieniom? 
Nie chciałam nad tym myśleć. Odłożyłam szybko kasetę do kartonu, ciesząc się w duchu, że o to znalazłam jeden z potrzebnych dowodów na to, że Peeta nie chciał mnie niegdyś zabić. Potrzebowałam jednak więcej wspomnień, więcej obrazów, które mogłyby mnie o tym zapewnić. Sięgnęłam po kolejną kasetę. 
Tym razem na ekranie pojawiam się w zupełnie innym, bardziej dopasowanym stroju-ubraniu dostosowanym do gorącego, tropikalnego klimatu. Siedzę na złocistym piasku, nawet siedząc na dywanie jestem w stanie przypomnieć sobie jego dotyk, to, jak przeczesywałam go palcami. Tuż obok mnie zaś siedzi Peeta. Oboje wpatrujemy się w morze oblane złocistopomarańczowym blaskiem zachodzącego słońca, które z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu daje mi nadzieję. 
Odruchowo przypomniałam sobie o tym, że to był ulubiony kolor Peety. Wpatrywałam się w tę scenę z zapartym tchem, nie mogąc się doczekać kolejnego wspomnienia, które mogło wszystko zmienić. 
Byłam do tego stopnia zniecierpliwiona i spragniona prawdy, której łaknęłam bardziej od powietrza, że podjęłam w końcu decyzję. Jeśli tylko to wspomnienie okaże się być inne od rzeczywistości, natychmiast odsunę od siebie wszelkie wątpliwości.
-Katniss, jesteś potrzebna rodzinie.
Cichy, lekko schrypnięty głos Peety wzbudził we mnie skojarzenia z miodem rozpływającym się po chrupiącej kromce świeżego chleba. Jego twarz, taka realna i pełna życia, sprawiła, że mimowolnie się uśmiechnęłam. Pozwoliłam sobie nawet unieść palec i pogładzić nim ekran w miejscu, gdzie powinien znajdować się jego policzek.
Peeta miał wówczas rację. Owszem, byłam potrzebna rodzinie, ale prawda okazała się być bardziej skomplikowana. Wówczas, na plaży podczas Ćwierćwiecza Poskromienia, nie zdawałam sobie jeszcze z tego sprawy, ale Peeta także należał do mojej rodziny. Potrzebowałam go, ceniłam jego życie ponad własne. Kochałam go całym sercem, a mimo to nie byłam w stanie tego zrozumieć, dopóki Kapitol mi go nie odebrał. Musiałam go stracić, by nauczyć się, jak odzyskać. Musiał mnie znienawidzić, bym zachciała o niego zawalczyć.
Odzyskiwane na nowo wspomnienia, każde z moich nowych przemyśleć sprawiło, że zadrżałam. Pojedyncza, długa łza spłynęła mi po policzku, a kiedy znów byłam w stanie myśleć racjonalnie, Peeta ponownie przemówił.
-Nikt mnie nie potrzebuje. 
Kurtyna nagle opadła, maska na oczach zsunęła się z nosa. Drzwi otworzyły się z jękiem zawiasów, furtka uchyliła się, by wpuścić mnie w do tej pory zakryte odmęty własnego umysłu. Kiedy postać na ekranie, będąca mną, otworzyła usta, przemówiłam razem z nią. Ona-pewnym głosem, ja-drżącym szeptem.
-Ja cię potrzebuję. 
Wszystko zaczynało do siebie pasować, pojedyncze elementy układanki powskakiwały na swoje miejsce. Peeta nigdy nie próbował mnie zabić, nigdy nie chciał, abym zginęła. 
Podniosłam się gwałtownie, rzuciłam kasetę niedbale do kartonu i nagle zaczęłam krążyć po pokoju. Zdenerwowanie nie pozwoliło mi przystanąć choćby na jedną chwilę. 
-Jaka ja byłam ślepa-mruknęłam ze złością. 
Zrozumiałam jedno. Brakowało mi już tylko jednej odpowiedzi, aby wszystko nabrało ostatecznego sensu. Tego jednak nie mogły mi zagwarantować kasety. 
Musiałam znaleźć Peetę.
Spojrzałam w stronę okna, za którym właśnie wschodziło słońce. Świat budził się do życia. Najwidoczniej musiałam stracić poczucie czasu, przeglądając zbyt długo kasety, by znaleźć odpowiednie spośród nich, krążąc po pokoju bez celu, przewijając niepotrzebne fragmenty nagrań, by dotrzeć do tych najważniejszych. 
Chociaż zegar wskazywał na wczesną godzinę, nie zwróciłam na to uwagi. Wybiegłam na zewnątrz. 
Nie miałam na sobie kurtki. Rękawiczki i szalik zostawiłam w domu. Jednak byłam zmotywowana i to właśnie to sprawiło, że nawet nie zwróciłam uwagi na chłód. 
Zatrzymałam się na ganku Peety i pozwoliłam sobie poświęcić jedną chwilę na odzyskanie oddechu. Potem nacisnęłam dzwonek, którego przeciągły dźwięk przerwał ciszę zimowego ranka. 
Żadnej reakcji.
Zapukałam zatem trzykrotnie i poczekałam jeszcze chwilę. Potem zadzwoniłam dzwonkiem, znów zapukałam, a potem spróbowałam obu czynności jednocześnie.
Zrezygnowana oparłam głowę o framugę drzwi i zastanowiłam się. Od naszej rozmowy minęło co najmniej osiem godzin. W tym czasie mógł pójść dokądkolwiek, nawet to...
Piekarni!
Rzuciłam się biegiem w stronę miasta. Wiatr wdzierał się pod moje ubranie, kuł skórę mojej twarzy, a kapcie zapadały się w błoto. Ludzie, którzy już wstali i szykowali śniadanie, przypatrywali mi się przez okna. Ostatnimi czasy nikt nie widywał mnie w mieście, a co dopiero wczesnym rankiem, pędzącą na złamanie karku. 
Z daleka dostrzegłam nieduży, kremowo-brązowy budynek, którego ogromny szyld nosił dumny napis:,,Piekarnia rodziny Mellark''. Szyby były jednak brudne, jak gdyby od dawna nikt nie zajmował się sklepem, co szybko wzbudziło moją czujność. Kiedy pojawiłam się tuż pod drzwiami, dostrzegłam niedużą kartkę. 
 
                                                                 Piekarnia została zamknięta
                                                                    na czas nieokreślony.
                                                                Za utrudnienia przepraszamy.

To było pismo Peety. Rozpoznałam je bez problemu. Pisał piękną, kaligraficzną czcionką, stosując subtelne zawijasy przy niektórych literach. 
Jeśli nie było go tutaj, to gdzie mógłby pójść? 
Ruszyłam powoli, powłócząc nogami, w stronę domu. Nie musiałam się zastanawiać, by wiedzieć, że wyraz mojej twarzy wyrażał zrezygnowanie. Szybko jednak ustąpiło ono głuchej wściekłości. Czy naprawdę wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie?
Przetrwałam tortury, podpalanie ogniem, znęcanie się psychiczne Grolesa, a nawet...gwałt. Wciąż męczyły mnie nocne koszmary, jednak udało mi się wyjść z tego wszystkiego zwycięsko. W końcu odzyskałam część wspomnień i chciałam po prostu spotkać Peetę, by wszystko z nim wyjaśnić. Jak na złość, akurat teraz nie mogłam go znaleźć?!
Kopnęłam gwałtownie spory kamień stojący na mojej drodze. Czułam, że potrzebowałam rozmowy z kimś, kto był choć trochę podobny do mnie i bez problemu zrozumiałby, co wówczas czułam. Skręciłam więc do domu Haymitcha. 
Weszłam bez pukania, jak zawsze. Tym razem jednak czekało mnie zaskoczenie. Mój były mentor siedział przez telewizorem, oglądał poranne wiadomości. Niebieska łuna światła bijąca od ekranu nadała jego skórze siny odcień. Popijał napój z kubka, który raczej nie był herbatą, ale i tak wyglądał niepokojąco trzeźwo. 
Zajęłam miejsce na kanapie obok niego.
-Peeta zniknął-powiedziałam bez cienia emocji w głosie. Całą wściekłość skumulowałam wewnątrz siebie. 
-Wiem-odparł Haymitch i upił długi łyk napoju, który miał w swoim kubku. Zbił mnie z tropu.
-Jak to, wiesz?
-Przyszedł tu-wzruszył ramionami.-Jakieś trzy godziny temu. Powiedział, że musi na jakiś czas wyjechać. Nie chciał podać powodu, więc nie drążyłem tematu. 
-Gdzie pojechał?
Haymitch odwrócił się w moją stronę i spojrzał mi prosto w oczy.
-Do Kapitolu.

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Rozdział 64 Postanowienie

Kochani, oto kolejny rozdział!
Mam nadzieję, że spodoba Wam się :)
Dedykuję go Aaliyah Haughton(wybacz, ale nie wiem, jak odmienić Twoje imię). Dziękuję, że wróciłaś!

Kiedy Peeta w końcu wypuścił mnie z objęć, w pewnym sensie czułam ulgę. Udało mi się wytrwać i nie uciec od niego. Zrozumiałam, jak bardzo się myliłam. Pojęłam ogrom strat spowodowanych osaczeniem. Tym większą motywację czułam, by wyrwać się fałszywym wspomnieniom. Jednak na to miałam mieć jeszcze czas. Tymczasem wpatrywałam się w Peetę, który z niepewną miną zerknął na drzwi.
Dotarło do mnie, co on musiał czuć. Ostatnim razem, gdy mnie widział, uciekałam w popłochu. Przed nim. Tymczasem właśnie pozwoliłam mu się objąć, a nie minęła nawet doba od tego zdarzenia. Z pewnością był zdziwiony i zdezorientowany. Pewnie dopiero teraz zrozumiał, jak wielki błąd, w jego mniemaniu, mógł popełnić, przyspieszając bieg wydarzeń i, być może, bezpowrotnie niszcząc wszystkie swoje przyszłe szanse na jakikolwiek kontakt ze mną.
Mógł oczywiście tłumaczyć to w taki sposób-potrzebowałam bliskości kogokolwiek i dopuściłam go do siebie. Jednak dopiero teraz mogłam pojąć to, co zrobiłam i starałam się myśleć nad sposobem ucieczki.
-To ja już pójdę-spojrzał jeszcze raz na drzwi, a ja poczułam zbliżającą się falę paniki. Tymczasem Peeta odchrząknął.-Gdybyś mnie potrzebowała, to...-zrobił krok w tył, w stronę drzwi.
Zareagowałam instynktownie. Wyciągnęłam rękę do przodu, zrobiłam krok w przód i krzyknęłam:
-Nie!
Peeta stanął w miejscu, nie poruszywszy nawet palcem. Jego oczy rozszerzyły się gwałtownie, a jego twarz wyrażała autentyczny szok. Nie dziwiłam mu się. Równie dobrze mogłam go poprosić, aby towarzyszył mi w podróży na księżyc. Zdziwienie w obu przypadkach byłoby podobne.
-Znaczy się...Jest dość późno. Nie ma sensu, żebyś teraz wychodził. Skoro już przyszłeś, moglibyśmy napić się kawy-zaproponowałam.
Peeta uśmiechnął się niepewnie.
-Z chęcią-odparł.
Ruszyłam w stronę kuchni. Nieprędko usłyszałam odgłos kroków mojego gościa, a kiedy już Peeta pojawił się w pomieszczeniu, usiadł na ostatnim krześle, które odsunął trochę w tył. Zmarszczyłam brwi i nagle zrozumiałam. Nie chciał prowokować we mnie strachu. Wciął bał się, że ucieknę.
Podałam mu kubek parującej kawy. Chciałam wyjść na dobrą gospodynię, więc naprawdę się przyłożyłam-na stole umieściłam także znalezione w szafce ciasteczka, a cukier przesypałam do ozdobnej cukiernicy.
Przez chwilę panowała między nami cisza. Dolałam do napoju trochę śmietanki, wrzuciłam nawet kilka kostek cukru. Od razu przypomniałam sobie Finnicka, nasze pierwsze spotkanie, a także wspólne picie kawy w Trzynastce.
-Katniss...ja...przepraszam cię za to, co dziś się wydarzyło-Peeta w końcu przerwał ciszę, a ja spojrzałam na niego zdumiona, nie będąc pewna, czy aby dobrze zrozumiałam jego słowa.
-Nie masz za co. To jego wina-odparłam lekko, jak gdybym właśnie komentowała pogodę za oknem, która nie spełniała oczekiwań. Upiłam łyk słodkiej kawy.
-Powinienem mieć swój rozum.
-Peeta, przestań-powiedziałam gwałtownie, ale zaraz się uspokoiłam i spróbowałam przemówić po raz kolejny, łagodniej.-Nie wiem, co ten lekarz ci powiedział, ale na pewno myślałeś, że dobrze robisz, że mi pomagasz.
Upiłam kolejny łyk napoju, tym razem zbyt duży. Oparzyłam się gorącym naparem. Spróbowałam to zamaskować kaszlnięciem. Stłumiłam łzy cisnące się do oczu i przemówiłam ponownie, nieco stłumionym głosem.
-Nie masz za co się obwiniać. Prawda jest taka, że to po części także i moja wina. Powinnam była bardziej nad sobą panować.
Kiedy wypowiedziałam na głos to, co naprawdę myślałam, poczułam niewyobrażalną ulgę, jak gdyby ogromny kamień spadł mi z serca. Tymczasem Peeta przyglądał mi się z niedowierzaniem w oczach.
-Katniss, nie możesz się obwiniać za swój stan. Na litość boską, to niezależne od ciebie, a ty naprawdę bardzo się starasz-powiedział z powagą w głosie.
-Właśnie w tym tkwi problem. Być może nie staram się wcale.
-Zby wiele od siebie wymagasz-odparł, kręcąc głową w zamyśleniu, co pobudziło złociste włosy na jego głowie z powrotem do życia.
-Być może powinnam-powiedziałam, być może nieco zbyt ostro, bo w odpowiedzi Peeta odłożył gwałtownie kubek na stolik, przez to część zawartości rozbryznęła się na boki.
-Proszę, przestań. Nawet nie wiesz, jak ciężko jest mi tego słuchać.
Spuściłam wzrok i spojrzałam wprost na moje dłonie. Palce splotłam na kubku, który był nieprzyjemnie ciepły, ale na szczęście nie był już tak gorący, by wywołać poparzenia. W pewnym sensie lubiłam taki rodzaj bólu, lekki i drażniący. Pozwalał mi zachować spokój.
Tymczasem Peeta sięgnął po szmatkę przy zlewie i otarł plamę kawy na stoliku. Dopił napój serią krótkich, szybkich łyków. Ruszył w stronę zlewu, ale zaprotestowałam. Nie często miałam jakieś domowe obowiązki, najczęściej Sae robiła za mnie wszystko.
-Dziękuję za kawę-powiedział z wymuszonym uśmiechem i po prostu wyszedł. Byłam zbyt oszołomiona by powiedzieć cokolwiek. Czy naprawdę to robiłam? Obwiniałam się za błędy lekarza, za błędy innych?
Przez chwilę po prostu rozmyślałam nad tymi słowami, ale potem w końcu ruszyłam w stronę zlewu. Opłukałam oba kubki strumieniem gorącej wody i w zamyśleniu przesunęłam palcem po miejscu, w którym usta Peety dotknęły naczynia. Zdałam sobie sprawę, że pamiętałam dobrze tylko kilka naszych starych pocałunków, a i tak żadnego z nich nie mogłam być pewna.
Skupiłam się więc na tych, które wydawały się najbardziej realne.
Jeden z nich wydawał się bardzo odległy, gdyż miał miejsce prawie rok temu. Chyba w Walentynki, ale nie miałam co do tego gwarancji. Jedyne, co utkwiło mi w pamięci, to zapach wanilii i mgliste wspomnienia namiętnych pocałunków.
Inny, który przyszedł mi do głowy, miał miejsce na plaży w Czwartym Dystrykcie podczas naszego odpoczynku po ostatnich Głodowych Igrzyskach. Te wspomnienia były bardziej realne i mniej zamglone. Na samą myśl o tamtych chwilach zatęskniłam za słoną wodą i gorącym blaskiem słońca.
Ostatni pocałunek, który zapadł mi w pamięć, miał miejsce przed czterema tygodniami. Tę chwilę musiałam jednak zachować w tajemnicy, bo, po pierwsze, nie byłam pewna, czy po prostu mi się nie przyśnił, a po drugie, nie powinnam go pamiętać.
Miał on miejsce, gdy zabrano mnie do szpitala tuż po uwolnieniu mnie z rąk porywaczy. Peeta towarzyszył mi w podróży samochodem, ale trzymał się ode mnie na lekki dystans, zgodnie z moim ówczesnym życzeniem.
Kilka minut przed dojazdem do szpitala musiałam zasnąć, bo nie pamiętałam momentu, w którym pojazd się zatrzymał. Z tego, czego się później dowiedziałam, wynikało, że Peeta zaoferował się by przenieść mnie na górę do pomieszczenia, w którym lekarze i pielęgniarki miały mnie już odprowadzić do porządku.
Kiedy się obudziłam, poczułam lekkie kołysanie i zdałam sobie sprawę, że właśnie znajduję się w progu mojego szpitalnego pokoju. Peeta z największą delikatnością ułożył mnie na łóżku i otulił kołdrą. Byłam zbyt zmęczona, by protestować.
To właśnie wtedy, gdy poczułam błogi dotyk poduszek na karku, Peeta nachylił się, by pocałować mnie na dobranoc. Widział, jak reagowałam na jego bliskość, czuł mój strach. Musiał wiedzieć, że ten pocałunek mógł być naszym ostatnim. Z pewnością zdecydował się na tak desperacki krok, tylko dlatego że według niego spałam.
Wydaje mi się, że miał zamiar pocałować mnie w policzek. Wtedy jednak, nie spodziewając się, co zamierza uczynić, ułożyłam się wygodniej, a moja głowa nieznacznie się przesunęła. Ostatecznie więc Peeta musnął ustami moje wargi tak lekko, że równie dobrze mogłoby to być snem.
Od tamtego czasu nie zbliżał się do mnie. Nawet nie próbował. Unikał mnie, kiedy robił zakupy w mieście, zamknął także swoją piekarnię-na czas nieokreślony. Nie pojawiał się w ogrodzie na tyłach domu. Nie dotknął mnie ani razu, aż do dziś.
Wszystko to wydawało mi się coraz bardziej skomplikowane. Do tamtej pory byłam niemalże pewna, że Peeta mnie nienawidzi, ale w takim razie jak mogłam wyjaśnić tamten pocałunek? Dlaczego pomógł, gdy dopadł mnie koszmarny sen? Czemu tak bardzo zabolały go moje słowa? Nic nie miało już sensu.
Czułam się coraz bardziej sfrustrowana, z nerwów zaczęłam wykręcać palce i strzelać kostkami obu dłoni. W końcu ze złością odłożyłam ostatni kubek na suszarkę, wprawiając ją całą w drżenie, i ruszyłam prosto do salonu.
Kapitol odebrał mi człowieczeństwo, zmusił do walki na śmierć i życie, do zabijania niewinnych ludzi. Przetrwałam to, z zamysłem przetrwania z nocnymi koszmarami do końca swoich dni. Przez wojnę straciłam siostrę, zostałam porzucona przez matkę, zabrano mi ukochaną osobę, bym ostatecznie mogła ją zobaczyć z poharataną pamięcią. Także i to byłam w stanie przeboleć, ukierunkowałam jednak złość w stronę winowajczyni, odpłacając się pięknym za nadobne.
Jednak tym razem nie odpuszczę.
Zaczęłam przegrzebywać stos kaset i nagrań, szukając odpowiedniego. Nie chciałam już spać, byłam pobudzona jak nigdy w życiu. Musiałam wziąć się do roboty, choćbym miała spędzić na oglądaniu nagrań kilka następnych dni. Brak zaufania do własnych wspomnień doprowadzał mnie do białej gorączki. Musiałam je odzyskać, choćby to miała być ostatnia rzecz jaką zrobię w życiu.

sobota, 8 sierpnia 2015

Rozdział 63 Pomoc

Witajcie, moi drodzy!
Znów piszę kilka dni od ostatniego postu, ale muszę zacząć jakąś rozsądnie układać daty postów. Chcę, żeby Petniss Love Story potrwało jeszcze kilkanaście dni, abyście mogli zakończyć się końcem tego bloga.
A tymczasem prezentuję Wam kolejny rozdział. Mam nadzieję, że przypadnie wam co gustu.
Z góry, jak zwykle, przepraszam za błędy, ale mam trochę mało czasu i nie mam kiedy dokonać korekty. To, co czytacie, to w zasadzie pierwsza wersja rozdziału, w ogóle niesprawdzana.
Mimo to jestem bardzo dumna z tego notki, szczególnie z końca rozdziału. NAWET NIE MYŚLCIE O TYM, by przewinąć od razu na koniec i zepsuć sobie całą zabawę związaną z czytaniem. Czytajcie cierpliwie, linijka po linijce :D
Dedykuję ten rozdział Niezgodnemu Kosogłosowi :)

Po kolacji w końcu mogłam zająć się prezentem od Haymitcha.
Karton wyróżniał się na tle salonu przede wszystkim tym, że był zakurzony z zewnątrz. Zupełnie tak, jakby leżał w szafie od dawna i czekał na lepszy dzień, w którym ktoś zaszczyci go swoją uwagą. Na bocznych ścianach dostrzegłam ślady własnych rąk, odciśnięte podczas noszenia.
Uchyliłam pokrywę i potrzebowałam chwili, aby móc dobrze przyjrzeć się zawartości.
Na samym wierzchu dostrzegłam szare, brzydkie koperty, które w zasadzie nie przypominały kopert używanych na co dzień-białych i schludnych. Te tutaj wyglądały tak, jakby zostały wykonane przez ich właściciela, w dodatku naprędce. Adres adresata napisano krzywo i niewyraźne.
Odłożyłam koperty na stolik i wtedy zobaczyłam kasety i płyty DVD-mnóstwo nagrań, każde z nich było podpisane z boku czarnym lub srebrnym markerem. Kilka tytułów mignęło mi przed oczami. Parada. Wywiady z C. Flickermanem. Propagita nr 1. Niektóre tytuły miały także numerację, arabską lub rzymską.
Zastanawiałam się, z czym powinnam zapoznać się najpierw i ostatecznie zdecydowałam się na kasety. Wybrałam pierwszą z brzegu, nawet nie zwróciłam uwagi na tytuł. Wsunęłam ją do odtwarzacza, po czym zajęłam miejsce na dywanie naprzeciwko telewizora.
Już po chwili ekran pokazał Ceasara Flickermana, który uśmiechnął się w stronę kamery, która nagrywała zdarzenie, i przywitał publiczność. Od razu rozpoznałam tę chwilę, miało to miejsce podczas moich pierwszych Igrzysk. To wspomnienie należało do grona tych, które nie zostały zmodyfikowane, ale mimo to postanawiam obejrzeć choćby fragment widowiska.
Przewinęłam ze znudzeniem taśmę prawie do końca. Nie chciałam oglądać osób, które zabiłam, tych, których widziałam w ostatnich chwilach życia, ani tych, o których śmierci dowiedziałam się później. Zatrzymałam nagranie dopiero wtedy, gdy na ekranie błysnęły płomienie.
Przyjrzałam się uważnie i zobaczyłam swoją twarz-piękną, co nie było częstym widokiem, i uśmiechniętą. Pod wpływem serii obrotów moja suknia zdawała się żyć własnym życiem, pióropusze złotych iskier tonęły w kaskadzie ognia otulającego moje kostki. Odruchowo przesunęłam palcem po nodze, wspominając przyjemne ciepło bijące od płomieni.
Oto ja, przeszło mi przez myśl, Katniss Everdeen. Dziewczyna, która igrała z ogniem, dopóki ten nie pochłonął jej żywcem.
Przewinęłam nagranie dalej, tonąc w myślach i zatrzymałam je za późno, niż bym tego chciała. Taśma ukazała moment, w którym cała widownia ożyła pod wpływem słów wypowiedzianych przez Peetę. Domyśliłam się, że właśnie wyznał mi miłość na oczach całego Panem. Spuściłam wzrok, by nie przyglądać się swojej reakcji, którą przecież znałam, a także po to, by mu nie uwierzyć.
Nie mogłam całe życie myśleć o Peecie Mellarku, chłopcu, który podarował mi chleb, a potem złamał mi serce na tysiąc sposób. Musiałam w końcu wziąć się w garść, częściej zasuwać żaluzje w kuchni i nigdy więcej nie pozwolić, by w jakikolwiek sposób się ze mną skontaktował.
Odłożyłam kasetę na stolik, tuż obok tajemniczych listów, po czym sięgnęłam po kolejną.
Tym razem na ekranie zobaczyłam Paradę. Glimmer i Marvel ukazali się w strojach charakterystycznych dla swojego dystryktu-przystrojeni w klejnoty przypominali bardziej bóstwa aniżeli ludzi. Słońce odbijało się od ich kostiumów tak, że kamera nie mogła tego zarejestrować, przez co widok stał się bardzo niewyraźny.
Tuż za nimi pojawili się Cato i Clove. W ich przypadku, bardziej niż strój, moją uwagę przykuł dumny wyraz ich twarzy. Wydawali się pewni siebie i niepokonani. Unosili wysoko podbródki, przypatrywali się tłumom z uczuciem niedalekim pogardy. Zaśmiałam się gorzko, wspominając to, że oboje zginęli-w dodatku bezpośrednio w wyniku moich działań.
Przewinęłam nagranie i zatrzymałam je tuż przed chwilą, w której rydwan Jedenastego Dystryktu wytoczył się na światło słońca. Kontrast pomiędzy małą, drobną Rue a wysokim, barczystym Treshem był wprost niewyobrażalny.
Tuż za nimi pojawiłam się wraz z Peetą. Nasze stroje wyróżniały się na tle innych trybutów. Zresztą, o taki przecież efekt chodziło. Nasze głowy i peleryny zdawały się wręcz płonąć, co podkreślało nasze rysy twarzy, wcześniej uwydatnione przez subtelny makijaż. Wyglądaliśmy pięknie i dostojnie. Trochę zepsułam ten efekt, posyłając całusy w stronę publiczności. Kiedy zaś złapałam Peetę za rękę, publiczność dosłownie oszalała ze szczęścia.
Odruchowo spojrzałam na swoją dłoń, starając się przypomnieć sobie te wszystkie razy, kiedy razem z Peetą splataliśmy nasze palce. Z miejsca znów zapragnęłam poczuć ten czuły, ale pewny dotyk przynoszący ze sobą ciepło.
Zaraz jednak zganiłam się za to w myślach. Potrząsnęłam głową, próbując wybić sobie z niej te niedorzeczne wyobrażenia. Nie mogłam fantazjować o Peecie Mellarku. Musiałam w końcu zrozumieć, że był dla mnie niebezpieczny.
Zmieniłam kasetę i tym razem zobaczyłam siebie w chwili, gdy uciekałam przed ścianą ognia, która miała mnie zagonić w stronę Zawodowców. Na samą myśl o tym poczułam ból w łydce i dłoniach. Szybko zatrzymałam nagranie, aby nie oglądać finału, podczas którego płonące pociski próbowały mnie zabić.
Na stoliku leżały już trzy kasety i pomyślałam o tym, że być może powinnam znaleźć sposób na oddzielanie tych, które już oglądałam, od reszty. Uniosłam więc karton i obróciłam go do góry dnem, wyrzucając jego zawartość na dywan. Następnie wrzuciłam obejrzane nagrania z powrotem do środka i ułożyłam je w stosie wzdłuż jednej ze ścian.
Tym razem postanowiłam wybrać coś samodzielnie. Przez chwilę rozrzucałam kasety na bok, szukając czegoś interesującego, co byłabym gotowa zobaczyć. W końcu zdecydowałam się na materiał z tytułem:,,Kwiaty''. Nie wiedziałam, czego się tam spodziewać.
Przez chwilę obraz na ekranie był lekko rozmazany, a potem zobaczyłam małą Rue na leśnej polanie otoczonej kwiatami. Biegła, depcząc trawę i ciężko dysząc. W końcu zatrzymała się i zawołała mnie.
Na polanie pojawił się Marvel. Przez chwilę rozglądał się uważnie, ale gdy dostrzegł Rue, na jego twarzy wykwitł złośliwy uśmieszek. Ruszył w jej stronę, a dziewczynka odruchowo wykonała krok w tył, uruchamiając tym samym pułapkę. Sieć połączona z kamieniami na jej bokach błyskawicznie przygwoździła ją do ziemi.
Wtem z lasu wyłoniłam się ja. Miałam na sobie typowy strój trybuta, palce zaciskałam na łuku. Szybko wyłowiłam Rue wzrokiem i ruszyłam w jej stronę.
Wpatrywanie się w tą scenę powodowało u mnie paraliż. Nie mogłam się ruszyć, nie mogłam zatrzymać nagrania, nie mogłam nawet zapłakać. Wpatrywałam się jedynie w ekran telewizora z rozchylonymi lekko wargami, czekając na tragiczny koniec, z którego doskonale zdawałam sobie sprawę, chociaż gdzieś w głębi serca miałam nadzieję, że to wszystko potoczy się inaczej.
Marvel zamachnął się, a włócznia wbiła się prosto w pierś Rue. Świst powietrza zakończony przytłumionym odgłosem oświadczył, co właśnie nastąpiło. Dopiero to wyrwało mnie z transu. Schyliłam głowę i zaczerpnęłam głośno powietrza, jak gdybym do tej pory znajdowała się pod wodą i w końcu udało mi się wynurzyć. Zaczęłam kiwać się miarowo w przód i w tył, obejmując kolana drżącymi ramionami.
Nie, nie, nie, nie, nie. To nie może się tak skończyć, to nie mogło się tak skończyć...
Uniosłam niepewnie wzrok i dostrzegłam, że było już po wszystkim. Marvel leżał martwy na polanie, krew brocząca jego szyję powoli zaczynała stygnąć, rozlawszy się na trawę wokół jego ciała. Soczysta zieleń i szkarłatna posoka-to makabryczne połączenie przyprawiało mnie o zawrót głowy, ale mimo to wolałam patrzeć w stronę Marvela niż oglądać konającą Rue. Wbrew wszystkiemu w końcu jednak zwróciłam twarz w jej stronę, gdyż czułam, że byłam jej to winna.
Tymczasem zaczynałam śpiewać.
Mój głos, z początku niepewny i chrapliwy, potem coraz bardziej melodyjny i pewny, wydawał się być spokojny, chociaż w mym wnętrzu panowała wówczas istna burza. Wpatrywałam się w Rue jak w obrazek, widząc, jak zaczynała słabnąć. Spojrzenie jej ciemnych oczu utkwione było w niebie, jak gdyby dostrzegała w nim coś pięknego. Tymczasem ja nie przerywałam pieśni.
Nie mogłam na to patrzeć, ale mimo to nie odwracałam wzroku. To zupełnie tak samo, jak podczas polowań, gdy widziałam zakrwawioną padlinę-nie potrafiłam spojrzeć gdzie indziej, nie ważne jak bardzo bym tego chciała.
Zatrzęsłam się, patrząc na ekran i poczułam pierwszą, nieśmiałą łzę spływającą mi po policzku, do której szybko dołączyły kolejne towarzyszki. Najwidoczniej tylko ja byłam samotna.
Piosenka powoli zbliżała się do końca. Wiedziałam, że Rue nie zostało już wiele czasu. Zacisnęłam powieki i drżącym głosem zawtórowałam sobie samej ostatnio wers.
-Tutaj jest miejsce, gdzie kocham cię.
                                                                            *   *   *
Otworzyłam oczy, chociaż z chęcią spałabym dalej. Zaskoczyła mnie oślepiająca, nienaturalna biel szpitalnych mebli. Zamrugałam, chcąc wyostrzyć pole widzenia, ale kosztowało mnie to wiele wysiłku. Byłam tak osłabiona, że każdy oddech sprawiał mi trudność.
Do pomieszczenia szybko wszedł doktor Fellows. Uśmiechnęłam się do niego blado i zwróciłam uwagę na zawiniątko, które trzymał w rękach.
-Masz córkę, Katniss-szepnął z podekscytowaniem i podał mi dziecko.
Poczułam wzbierającą się falę miłości do maleństwa skrytego w mych ramionach. Buzia dziewczynki została okryta rąbkiem różowego kocyka, więc uniosłam go niepewnie.
Zamarłam.
Jej skóra była nienaturalnie blada, gdzieniegdzie pokryta srebrzystymi, gadzimi łuskami. Kiedy uśmiechnęła się i rozchyliła blade usteczka, dostrzegłam rząd białych, ostrych kłów. Jednak nie to było najgorsze. Dziewczynka uniosła powieki i zobaczyłam brązowe tęczówki, takie same jak u Rue.
Moja córka była zmiechem.
Spojrzałam gniewnie na Fellowsa, ale na jego miejscu...stał prezydent Snow. Wpatrywał się we mnie z zaciekawieniem, a potem uśmiechnął się szeroko, ukazując zęby pokryte krwistymi plamami. Zrobił kilka kroków w moją stronę i poczułam odór jego oddechu.
Dziecko wyślizgnęło się z kocyka i stanęło niepewnie na swoich nogach, które były długie i gibkie, pokrywały je łuski. Dziewczynka zbiegła z łóżka i wybiegła za drzwi. Tymczasem Snow zbliżył się do mnie, był już na wyciągnięcie ręki. Nachylił się w moją stronę, a krew z jego ust skapnęła mi na policzek.
Zaczęłam się szamotać, ale coś przyciskało mnie do łóżka, nie pozwalając uciec. Mimo to miotałam się z nadzieją, że uda mi się uciec przed tym koszmarem, przed Snowem, przed jego krwią i wrzodami...
Obudziłam się z krzykiem. Był to rozdzierający wrzask, który zdawał się rozbrzmiewać echem wewnątrz mojego ciała. Zastanowiłam się, jak to możliwe, że mogłam wydawać z siebie takie odgłosy, jednocześnie płacząc, zanosząc się gorzkimi łzami.
Zaczęłam miotać się na dywanie, wciąż czułam na sobie krew Snowa, odór jego oddechu pozostał w moich nozdrzach. Nagle jednak coś ograniczyło mi ruchy. Poczułam przyjemne ciepło, a mój zakrwawiony policzek znalazł oparcie na czyjejś szerokiej piersi. Usłyszałam głośne, miarowe bicie serca, które wydawało się znajome i natychmiast mnie uspokoiło.
-Spokojnie, Katniss, jesteś już bezpieczna-szepnął Peeta wprost do mojego ucha. Gorący oddech musnął policzek i szyję.
Przez chwilę chciałam po prostu od niego uciec i wykrzyczeć mu w twarz, że przy nim nigdy nie będę bezpieczna, ale natychmiast powstrzymałam tę myśl.
Gdyby rzeczywiście Peeta Mellark pragnął mojej śmierci, z pewnością nie czekałby aż miesiąc na odpowiednią okazję, tym bardziej wiedząc, że staram się otrząsnąć z amoku i traumatycznych przeżyć. Próbowałby zabić mnie wcześniej, kiedy znacznie trudniej było mi zapanować nad sobą, co tylko ułatwiłoby mu zadanie. Jednak przede wszystkim nie próbowałby mi pomóc.
Zdziwiło mnie to, jak trzeźwo podeszłam do sprawy. Być może to fragmenty obejrzanych Igrzysk pomogły mi opanować się i spojrzeć na wszystko z odpowiedniej perspektywy. Miałam ochotę ucałować Haymitcha, bo dzięki jego metodzie pojęłam jeden fakt-Peeta nie chciał mnie zabić. Być może wcześniej do tego dążył, ale najwidoczniej nie zamierzał już tego zrobić. Byłam przy nim bezpieczna.
Rozluźniłam się w jego ramionach i mocniej przylgnęłam do jego piersi. Wtuliłam twarz w materiał koszulki. Ciekawiło mnie, jak udało mu się dostać do mojego domu i skąd wiedział, że potrzebuję pomocy, ale te pytania mogły poczekać. Najważniejsze było to, że obejmował mnie i nie miał zamiaru wypuścić, jak gdyby chciał mnie ochronić przed krwawymi koszmarami.
Czułam jego zapach-głęboki aromat pieczywa zmieszany z jakąś inną nutą, której nie umiałam rozpoznować-i woń pasty do zębów. Najwidoczniej kładł się właśnie spać.
Palce jednej z dłoni zacisnęłam kurczowo na jego koszulce. Peeta dalej szeptał słowa otuchy, ale docierało do mnie tylko jedno z setek wyrazów. Bezpieczna. Przy nim nareszcie byłam bezpieczna. Poczułam lekkie kołysanie, nareszcie udało mi się spowolnić oddech na tyle, by móc przestać się zanosić.
Nie powinnam była tak mu ufać, a najlepszym dowodem na to były moje myśli. Z początku starałam się uspokoić i zwalczyć chęć ucieczki. Potem zrozumiałam, że Peeta nie chce mnie zabić. W końcu poczułam się przy nim bezpiecznie. Jednak ostatnia myśl była najbardziej zuchwała ze wszystkich.
Przed chwilę, jedną jedyną, miałam wrażenie, że Peeta może mnie pokochać.